ďťż

Hendrick, o wiele starszy od niego, opuścił kraal, kiedy Mojżesz był jeszcze dzieckiem...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Od tamtej pory docierały do niego wieści o szalonych i brawurowych wyczynach brata, przydających mu sławy śmiałka i zawadiaki. Ale dopóki nie ma dowodów, wieści pozostają tylko wieściami, a sławę można zbudować na samych słowach, niekoniecznie na czynach. I oto nadeszła pora próby. Po ocenieniu jej wyników podejmie decyzje co do kształtu ich przyszłych stosunków. Potrzebował twardego 43 zastępcy, człowieka ze stali. Lenin wybrał Józefa Stalina. On też wybierze sobie kogoś twardego, człowieka jak topór, i uzbrojom w takiego zastępcę wyrąbie i wyciosa swoje własne plany z twardego pnia drzewa przyszłości. Jeśli Hendrick nie zda egzaminu, odrzuci gc bez specjalnego żalu, tak jak odrzuciłby siekierę, której ostrze pękłc przy pierwszym uderzeniu w twarde drewno. Hendrick uniósł powieki i spojrzał na brata oczami o rozszerzonych, rozjeżdżających się źrenicach. Po chwili jęknął, dotknął otwartych ran na głowie i skrzywił się z bólu. Źrenice skurczyły się, spojrzenie nabrało ostrości i rozjarzyło się wściekłością. Hendrick szarpnął się i z trudem usiadł o własnych siłach. — Diamenty? — Mówił cicho, z poświstem przypominającym syk małych, śmiertelnie jadowitych pustynnych żmij. — Stracone — odparł spokojnie Mojżesz. — Trzeba je odnaleźć... wrócić... Ale Mojżesz potrząsnął głową. — Rozsypały się jak nasiona traw. Nie sposób zapamiętać, gdzie upadły. Nie, mój bracie, jesteśmy uwięzieni w tym wagonie. Nie możemy wrócić. Diamenty są stracone na zawsze. Hendrick siedział bez słowa, przesuwając jeżykiem po rozbitych ustach, obmacując ostre pieńki dwóch przednich zębów. Rozważał suchą logikę argumentów brata. Mojżesz czekał w milczeniu. Tym razem nie miał zamiaru wydawać poleceń, wskazywać kierunku, choćby jak najsubtelniej. Hendrick musi do tego dojść o własnych siłach. — Masz rację, bracie — oznajmił w końcu. — Diamenty stracone. Ale człowieka, który nam to zrobił, mam zamiar zabić. Mojżesz nie okazał żadnych uczuć. Nie dodawał zachęty. Po prostu czekał. — Zrobię to sprytnie. Znajdę sposób, żeby go zabić, i nikt się nigdy nie dowie. Tylko on i my. — Mojżesz czekał dalej. Jak do tej pory Hendrick kroczył ścieżką, którą mu wyznaczył, ale to wciąż było za mało. Czekał i w końcu się doczekał. — Czy zgadzasz się, mój bracie, że powinienem zabić tego białego psa? — Hendrick poprosił Mojżesza Gamę o przywolenie. Uznał się za wasala, oddał się w ręce brata. Mojżesz uśmiechnął się i dotknął jego ramienia, jakby udzielał mu inwestytury, piętnował go znakiem aprobaty. — Zabij go, bracie — powiedział. Jeśli Hendrick zawiedzie, biali go powieszą; jeśli mu się uda, udowodni, że jest człowiekiem ze stali. Hendrick zapadł w posępne zamyślenie i przez następną godzinę nie odezwał się ani słowem, od czasu do czasu masując tylko skronie, 44 kiedy pulsujący ból w głowie groził rozerwaniem czaszki. Potem wstał, przeszedł powoli wzdłuż wagonu, przyglądając się uważnie zakratowa­nym oknom. Pokręcił głową, zamruczał z bólu i wrócił na miejsce, lecz już chwilę później podniósł się ponownie i szurając nogami powlókł się do latryny. Zamknął się w kabinie. Przez otwartą dziurę w podłodze widać było umykającą do tyłu powierzchnię kamienniego nasypu. Wielu korzystających z latryny nie trafiało w otwór, podłoga kabiny zalana była ciemnożółtym moczem i ubabrana odchodami. Uwagę Hendricka zwróciło jedyne okienko wychodka. Nieoszklony otwór zasłonięty był stalową siatką na drucianej ramie przykręconej do drewnianej framugi w czterech rogach i w połowie każdego boku. Wróciwszy na swoje miejsce szepnął do Mojżesza: — Ten biały pawian zabrał mi nóż. Potrzebny mi jakiś inny. Mojżesz nie zadawał żadnych pytań. Taka była zasada próby. Hendrick musiał dokonać tego sam, a gdyby mu się nie powiodło, osobiście ponieść wszelkie konsekwencje, nie licząc na to, że Mojżesz weźmie cześć winy na siebie czy że będzie starał się mu pomóc. Zamienił półgłosem kilka słów z najbliżej siedzącymi i już po chwili w dłoń Hendricka wsunięto podany ukradkiem wzdłuż ławki składany nóż. Wróciwszy do latryny Hendrick odkręcił ostrożnie śruby mocujące metalową siatkę, pilnując się, żeby nie zadrapać farby i nie zostawić jakichkolwiek śladów, że ktoś przy nich manipulował. Po wyjęciu wszystkich ośmiu śrub zdjął siatkę i odstawił ją na bok. Czekał na zakręt w prawo; poczuwszy, że siła odśrodkowa odpycha go na ścianę, wyjrzał przez okienko. Pociąg skręcał w przeciwną stronę, wagonów z przodu nie było widać. Wychylił się mocniej i spojrzał w górę. Wzdłuż krawędzi dachu biegła listwa uszczelniającą. Sięgnął ręką, przesunął palcami po dachu i natrafił na miejsce dające solidne oparcie. Podciągnął się w górę, całym ciężarem ciała zawisł na listwie. Teraz już tylko nogi pozostały mu w kabinie latryny, xa reszta ciała wisiała na zewnątrz. Wysunął głowę ponad krawędź dachu, zapisał w pamięci jego wygląd i kąt wybrzuszenia, po czym opuścił się i wsunął z powrotem do latryny. Wstawił na miejsce ramę z siatką, mocując ją jednak tak, by śruby dało się odkręcić samymi palcami, i wrócił na ławkę. Przed wieczorem w wagonie zjawił się biały nadzorca i jego dwóch czarnych pomagierów z wózkiem z posiłkiem. Kiedy dotarli do Hendricka nadzorca uśmiechnął się do niego złośliwie. 45 — Teraz jesteś piękny, czarnuchu. Czarne służące będą aż piszczeć, żeby móc całować te usta. — Odwrócił się do rzędów milczących czarnych mężczyzn. — Jeśli ktoś jeszcze chce tak wypięknieć, to wystarczy tylko dać znać. Załatwię to za darmo. Tuż przed zapadnięciem zmroku czarni pomocnicy nadzorcy wrócili zabrać miski. — Jutro wieczorem będziecie w Goldi — mruknął jeden z nich do Hendricka. — Tam jest biały lekarz, który opatrzy ci rany. — Spod obojętności na jego twarzy przebijało coś jakby współczucie. — Roz­złoszczenie szefa nie było zbyt mądre. Dostałeś nauczkę, przyjacielu. Zapamiętaj ją sobie. Wszyscy dobrze ją sobie zapamiętajcie. — Wy­chodząc z wagonu starannie zamknął za sobą drzwi na klucz. Hendrick wpatrywał się przez okno w zachód słońca. Mijał czwarty dzień podróży. Od czasu, kiedy wspięli się na płaskowyż wysokiego veldu, krajobraz uległ całkowitej zmianie. Step był tu jasnobrązowy, zwarzony bezśnieżnymi przymrozkami zimy, erozja wyżłobiła w czer­wonej ziemi rozpadliny i wąwozy
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.