ďťż

Garstka rycerzy, wśród której znajdowały się dwie kobiety, i niebezpieczeństwem, i bojem wprawiona w szał jakiś i wściekłość, nie mogła się jeszcze pohamować i znęcała nad...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Mąż na siwym koniu, który na ratunek nadbiegł, był to Mszczuj Waligóra. Ten dawno już swój miecz okrwawiony, otarłszy o płaszcza połę, do pochew schował i stał nad trupami w postawie zwycięzcy, który niewiele ceni czyn dokonany i ma go za rzecz powszednią. Twarz miał uspokojoną znowu, poważną, a choć wiek odjął jej urok młodości, miała jeszcze blask jakiś życia, który ją zastępował. Ku niemu i jego towarzyszom zwróciły się teraz mowa i oczy tych, których Mszczuj ocalił od śmierci i rabunku. Lecz Waligóra, zasłyszawszy rycerzy, mówiących nienawistnym sobie niemieckim językiem, stał niemy, zimny, jakby nie słyszał nic. Dwie kobiety, które jęczały w pośrodku, zaczęły też błogosławić mu i dziękować. Jedna z nich, starsza, miała na sobie ubiór cały czarny, ciemną zasłonę, płaszcz gruby wełniany i wyglądała jak zakonnica. Oblicze jej blade, cera zżółkła jakby tych kwiatów, które słońca nie widzą, powiadała, iż musiała długo siedzieć w zamknięciu, wśród murów. Rysy twarzy, choć zwiędłe, miały wyraz, jaki nadaje wielkie rozgorzenie ducha. Błyszczał on w jej wielkich oczach czarnych, rozumnych, nakazujących poszanowanie, w ustach wąskich a ściągniętych jakby siłą woli, w sklepieniu skroni, którą marszczki lekkie myślami poorały. Strach spotęgował jeszcze charakter tej twarzy, z której bliskość męczeństwa i śmierci wydobyła religijny jakiś zachwyt. Teraz jakby ze snu wychodząc tarła białą wychudłą dłonią skroń bladą, patrzała wkoło, a wzrok jej zdumiony zatrzymał się na majestatycznej postaci milczącego Waligóry, który czekał obojętny, aż się jego orszak z rannymi łotrami rozprawi. Druga z kobiet, młodsza daleko, lecz już zaczynająca przekwitać po pierwszej wiośnie, twarzyczkę miała rysów delikatnych, piękności wielkiej, ujmującej, a zupełnie różnej od pospolitych na północy. Czarne jej oczy, zapadłe nieco, brunatnym otoczone cieniem, przysłaniała powieka z długimi rzęsy czarnymi, brwi nad nimi zarysowane silnie były też kruczo czarne; cera nieco brunatna, maleńkie usta smutne, owal twarzy dziwnie regularny - czyniły ją szlachetnie i anielsko piękną. Nic też namiętnego, ziemskiego nie psuło harmonii tych linij spokojnych, których przestrach nawet nie zdołał skrzywić i połamać; nadał im tylko jeszcze bardziej porywający wyraz niedoli. Młodsza ta pani odziana była szaro, choć płaszcz także miała czarny i strój jej staranniejszy więcej świeckie niewiasty dworu książęcego przypominał. Kilka klamerek i łańcuchów złotych widać było na jej piersi i ręku. Waligóra, który w nią się wpatrzył bacznie, bo mu te rysy przypominały kobiety w młodości widziane, gdy z bratem na naukach był w Paryżu, uczuł się może wspomnieniami tymi czy jakąś litością pociągniony ku niej. Przyczyniało się do tego, że wśród tej gromadki ona jedna nie zdawała mu się Niemką. Z dziwnym uczuciem począł się jej przypatrywać. Tęsknił za córkami, może za towarzystwem niewieścim, czegoś mu dawno do złamanego życia brakło. Ta kobieta budziła w nim zastygłe jakieś uczucia. I ona też z zajęciem wielkim patrzyła na poważnego męża, który na wszystkie podziękowania i pokłony Niemców ledwie pogardliwym skinieniem głowy odpowiadał. Sądząc z tego, że i jej nie zrozumie, niewiasta ochłonąwszy nieco dobyła białą rączkę spod płaszcza i ruchem jej zaczęła zbawcy dziękować przykładając ją do serca. Uśmiechnęły się blade jej usta tak wdzięcznie a smutnie, iż Mszczuj uczuł litość wielką nad nią. A gdy zobaczył, że w tej chwili siły ją opuszczały, i zdało się, że z siodła zsunie się na ziemię, bo twarz bladością się powlokła trupią, skoczył sam z siwego, aby ją chwycić, i nie dając spaść, złożył powoli na ziemię. Stało się to w mgnieniu oka, a Mszczuj sam nie wiedział, jak z konia zerwał się i dopadł do niej, gdy już się na kark koniowi słoniła. Ujrzawszy to, starsza niewiasta, przestraszona niezmiernie nie tyle omdleniem towarzyszki, co ratunkiem, który się jej niebezpiecznym wydawał, co rychlej zsiadła także, biegnąc do omdlałej towarzyszki. Z flaszeczki, którą miała u pasa przy torebce, poczęła uklęknąwszy płynem jakimś nacierać jej skronie. Mszczuj, który na krok odstąpił, posłyszał ją, jak tylko zemdlona oczy otworzyła, przemawiającą do niej, ale nie mową niemiecką. Dźwięczały w niej znane mu dawniej brzmienia południowych języków Włoch i Galii, choć popsute niemiecką wymową. Ucieszył się tym wielce, że się na pierwsze nie omylił wejrzenie i że niewiasta, która w nim obudziła litość, nie należała do znienawidzonego plemienia. Choć przez lata długie Waligóra języków tych, niegdyś sobie dobrze znanych, nie używał, przyszły mu one teraz nagle na pamięć, jakby z ukrycia jego wstając całe i nienaruszone. Mógł się więc bez grzechu rozmówić. Tym samym językiem Południa odezwał się do starszej niewiasty, iż kilka kropel wina nie zaszkodziłoby osłabionym trwogą. To mówiąc podał jej flaszkę i kubek, które miał na sobie, bo mu je biskup na podróż wziąć kazał
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.