ďťż

Dudek jeszcze pośpieszniej, niecierpliwiej pogmerał w sakwie...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
- A to?... W ręku trzymał krzyżyczek niewielczutki, na nim maleńka postać rozpięta, wyklepana cudnie z blachy mosiężnej, głowa, oczy, nos, usta wygięte bolesnym grymasem, ręce, nogi gwoździkami przybite. Żuraw wyciągnął rękę, poznał, co brat trzyma, cofnął dłoń. - Tfu! Na psa... - Nie bojaj się... - szeroko, wolno śmiał się Dudek, w śmiechu tym grał inny świat, daleki, cudny i pociągający, budzący tęsknotę. - Nie klnij! Nie ugryzie cię... Sam ci kowałem... Żuraw wyciągnął rękę. Sławka, stojąca za nim, syknęła: - Nie ruszaj! - ale chłop na przekór babie wziął krzyż, dłoń rnu lekko drżała. Oglądał długo, dziwił się. Mruknął, zazdrość wyraźnie łamała mu głos: - Idź do grodu, pokaż. Łaskę najdziesz u księdza. Idź! - Do grodu?... - zaśmiał się Dudek - mnie k'puszczy droga. K'swoim. Co tam wiesz. A jeśli powiem ci, żem dziesięć lat tążył. Do Miiej a chłopca, do chaty swojej, do puszczy. Do... - słów nie znalazł na odmalowanie owej żrącej tęsknoty za swojszczyzną, za cierpkim zapachem podmokłej ziemi, za głosami błot i lasów w letni przedwieczór, za drżeniem sochy udzielającym się ciału, za widokiem powolnego wołu, za śmiechem i śpiewem białki, za jej piersiami i biodrami, za obrośniętymi gębami swojaków, lelum! nie miał słów na to. Ileż to razy, patrząc na cudze, nudne drzewo cyprys, widział gładki, czerwony, lekko łuszczący się pień sosny, z guzami odpadłych gałęzi, z płaskim, szumiącym czubem, niby dłonią złożoną pod niebem. Jadł jajecznicę ze słoniną, zapijał miodem, raz wraz powtarzał patrząc w niechętne oczy braterstwa: - Rankiem pójdę k'swoim. Słyszycie! - spoglądali po sobie z niepokojem, nie widział tego niepokoju. Śmiejącymi się oczyma wodził wciąż wkoło - po izbie, po sadzy, po kowalskich przyrządach, po strapionych obliczach brata i bratowej - po swojszczyźnie. Radość dławiła w gardle. Radość ta nie dała mu usnąć, gdy ułożono go na ławie, na wprost otwartych drzwi; noc była gorąca, parna. W ciemności muchy huczały skłębioną, senną gęstwą. Żuraw z żoną coś szeptali w kącie, usnęli w końcu. Żuraw chrapał i poświstywał przez sen. Świerszcze cykały. Poprzez otwarte drzwi zaglądał wąski sierp księżyca, zda się, lekko kołysał się, drażnił rój drobnych gwiazdeczek tańczących w płochliwych pląsach. Lipa tuż za domem leciutko szeleściła. Migał w otworze drzwi bezgłośny cień gacka. Świnia chrząkała w rogu chaty. Pachło tak słodko, tak swojsko - spalenizną, świnią, cichą nocą letnią. Dudek oddychał głęboko, pełną piersią. Nazajutrz nie słuchał zatroskanych zaprosin braterstwa, by gościł jeszcze. Zabrał swą sakwę i wór, ruszył mocnym, krótkim krokiem w stronę Wisły. Po stu krokach odwrócił głowę, Żuraw i Sławka stali w progu, patrzyli za nim, nie dostrzegł w ich postawie zatroskania. Machnął ręką wesoło, nie odpowiedzieli na pożegnanie. Poszedł dalej, rozglądał się. Podgrodzie rozrosło się, oho! klecie i klecie. Na lewo - nosem to czuł - siedzieli wyprawiacze skór; na wprost - kołodzieje. Gruda odgiął się od piasty, spojrzał na obcego; w kroku człeka było coś lekkiego, radosnego. Kołodziej strzyknął przez zęby, mruknął: - Pewno obdarzyli ji w grodzie, to i wesoły. Wisła przywitała go zapachem gliniastego iłu, podmokłej łoziny, mętnej burej wilgoci. Szedł brzegiem, póki go bajora nie odepchnęły od nurtu. Oczyma wodził po polach, wiatr kołysał zboża, jakby olbrzymi płomień lizał je srebrzystymi jęzorami: zapalały się bielą i złotem i gasły w jasnej, delikatnej zieleni. Potem wędrował przez bór, drogą przeciętą w puszczy przez Bolka. Kraska zerwała się z drzewa, mignęła błękitem niby urwanym skrawkiem nieba. Żółtym podbrzuszem świeciła wiwilga. Wiatr gnał białe obłoki po niebie. Dudek szedł szparko mimo upału, giezło mu przemokło, przylepło na łopatkach, wór ciążył. Zaraz po południu przystanął, zawahał się: dojrzał obszerną polanę z rozrzuconymi chatami. Pola i tu falowały. Na skraju sterczały z ziemi obrąbki pni, chrust leżał zwalony w kupy, przygotowany do palenia. W pobliżu łagodnie zielenił się len; kobiety tam pracowały, pochylone wyrywały mlecz i oset. Przed dziesięciu laty nie było tu tej polany. Dziw! Dudek stał sapiąc, kosturem dłubał ziemię. Może zabłądził. Ruszył ku babom w lnie: - Pomagaj, Dadżbożc! - krzyknął. Wyprostowały się, przysłoniły dłońmi oczy od słońca. Nie odpowiedziały. Dudek - urażony - podszedł bliżej, zdziwił się jeszcze bardziej; strój bab był cudaczny, obcy. Zapytał: - A kaj to Bienie żyją? Idę k'nim. Odpowiedziały z obca, chropawo: - Nie wiemy. Chłopów pytajcie. My tu od niedawna. - Skąd? - Od Weletów. - Oo! Jakże to? - Ksiądz Bolko nas w jeństwo wziął, w głuszy osadził. My niewolne. - Niewolne! - wykrzyknął Dudek i zabolało go w piersi. Aż naraz zachłysnął się ostrą radością, nie wytrzymał, krzyknął: - Nic! Jam ci dziesięć latek niewolny był, a nynie... - patrzyły jak pobiegł spiesznie niby ścigany. Kosturem się nie podpierał, ścinał nim, nie przystając, trawy a chwasty. Jedna z pracownic, wysoka, kosooka, szepnęła do towarzyszki : - Słyszałaś ? - zamigotało jej w oczach
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.