ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Miasto owo leży w najodleglejszej części krainy czarnych ludzi. Najosobliwszym jednak wydarzeniem, jakie tam przeżyłem, było następujące. Jeden z tych, którzy ze mną nocowali w łodzi, rzekł kiedyś do mnie: - Efendi, jesteś obcy w naszej krainie, powiedz, czy znasz jakieś rzemiosło, którym mógłbyś się trudnić? - Nie, na Allacha - odparłem. - Nie znam żadnego rzemiosła i nie umiem pracować. Jestem bowiem kupcem, który posiadał pieniądze, majątek i własny okręt naładowany wielu towarami i wszelakim dobrem. Ale okręt się rozbił i zatonął, a wraz z nim wszystko, co na nim było; jedynie ja z pomocą Allacha się uratowałem, gdyż zesłał mi deskę, której mogłem się uczepić, i oto przyczyna, dlaczego uszedłem z życiem. Tedy ów człowiek przyniósł mi bawełniany wór i powiedział: - Weź ten wór i napełnij go żwirem, który tu wszędzie leży. Potem idź razem z gromadą tutejszych mieszkańców, z którymi cię poznajomię i pod których pieczę cię oddam. Czyń wszystko, co oni czynić będą! Być może, że wtedy uda ci się coś zarobić, co ci ułatwi dalszą podróż i powrót do ojczyzny. Powiedziawszy to, ów człowiek wyprowadził mnie za miasto. Tam nazbierałem kamyków i napełniłem nimi wór, który był mi wręczył. Niebawem przyszła też gromada ludzi z miasta, a mój przyjaciel zapoznał mnie z nimi i powierzył ich pieczy, tak do nich mówiąc: - Człowiek ten jest cudzoziemcem. Weźcie go ze sobą i nauczcie zbierania, aby zarobił na chleb powszedni, a wy za to nagrodę w niebie uzyskacie! - Słuchamy i jesteśmy posłuszni - odpowiedzieli, po czym powitali mnie przyjaźnie i zabrali ze sobą. Każdy z nich miał wór napełniony kamykami taki sam, jaki ja miałem. Wędrowaliśmy coraz dalej, aż doszliśmy do rozległej doliny, porosłej wielu drzewami, tak wysokimi, że żaden człowiek nie mógł się na nie wdrapać. W owej dolinie było również wiele małp, które skoro nas ujrzały, umknęły zaraz i wdrapały się na drzewa. Wówczas ludzie, którzy ze mną przyszli, zaczęli kamykami, przyniesionymi w worach, ciskać w małpy, a one zrywały owoce z drzew i obrzucały nimi ludzi. Przyjrzałem się dokładniej owocom, jakie małpy na nas ciskały, i stwierdziłem, że są to orzechy kokosowe. Zmiarkowawszy więc, co tamci ludzie robią, wybrałem sobie wielkie drzewo, na którym siedziało mnóstwo małp, podszedłem bliżej i zacząłem ciskać w nie kamykami. Tedy małpy zaczęły zrywać orzechy i rzucać nimi we mnie, a ja zbierałem je, jak czynili to inni. Zanim opróżniłem wór ze wszystkich kamyków, już znaczna ilość orzechów była w moim posiadaniu. Skoro ludzie zakończyli pracę, zebrali wszystkie orzechy, które przy nich leżały, i każdy z nich zaniósł tyle, ile tylko mógł udźwignąć. W końcu jeszcze przed zmrokiem wróciliśmy do miasta. Tam poszedłem niezwłocznie do mojego przyjaciela, owego człowieka, który mnie z innymi zapoznał, i chciałem mu oddać wszystkie orzechy, które zebrałem, aby odwdzięczyć mu się za jego dobroć. A on tak do mnie rzecze: - Weź te orzechy, sprzedaj je i zużytkuj uzyskane pieniądze na własne potrzeby. Po czym dał mi klucz od komory swojego domu i rzekł: - W komorze tej będziesz mógł zawsze przechowywać zebrane orzechy. Idź co rano z innymi zbieraczami, jak to dzisiaj uczyniłeś, a z orzechów, które przyniesiesz, wybierz najgorsze, sprzedaj je i zużytkuj uzyskane pieniądze na własne cele. Dobre orzechy zaś przechowaj w tej oto komorze. Być może, zbierzesz ich tyle, że ci wystarczy na opłacenie kosztów podróży! - Niech Allach ci to stokrotnie wynagrodzi - odparłem i uczyniłem, jak mi zalecił. Codziennie napełniałem mój wór kamykami, wyruszałem ze zbieraczami orzechów i czyniłem to samo, co oni. A oni polecali mnie jeden drugiemu i wskazywali drzewa kokosowe, z których zwisało najwięcej orzechów. Pozostałem u nich przez pewien czas i zdołałem zgromadzić wielki zapas dobrych orzechów kokosowych. Sprzedałem również ich wiele i uzyskałem tak dużo pieniędzy, że mogłem kupować sobie wszystko, co tylko zobaczyłem i co chciałem posiadać. W ten sposób czas mijał mile, a w całym mieście szanowano mnie coraz bardziej i żyłem tak z dnia na dzień; aż pewnego razu, kiedy stałem nad brzegiem morza, ujrzałem wielki okręt, który płynął do naszego miasta. Na nim znajdowali się kupcy, którzy mieli ze sobą wiele towarów, handlowali orzechami kokosowymi i wielu innymi rzeczami. Poszedłem więc do mojego przyjaciela i opowiedziałem mu o okręcie, który przybił do brzegu. Równocześnie wszakże powiedziałem mu, że chciałbym powrócić do mojej ojczyzny. - To zależy tylko od ciebie - odparł. Więc pożegnałem się z nim, podziękowawszy za całą okazaną mi przez niego dobroć. Po czym udałem się na okręt, spotkałem się z kapitanem i umówiłem z nim cenę przejazdu i przewozu mojego mienia. Następnie załadowałem cały mój zapas orzechów i innych rzeczy, jakie posiadałem, na ów statek
|
WÄ
tki
|