ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Nachyliła się i wysunęła wargi, żeby krótko cmoknąć
w policzek, ale obejmujące ją ramię przyciągało, ręka mamy
pchała, rozpalona, lepka od potu twarz taty jakby chciała poł-
knąć jej buzię, a on sam zalatywał chorobą, przyciskając swoje
mokre wargi do jej, mocząc je całe.
Poczuła się okropnie. Odstąpiła w tył, cała się trzęsła. Najmoc-
niej na świecie, jak najprędzej, pragnęła wytrzeć buzię i usta,
i czoło zbrukane cudzym potem. Najbardziej na świecie chciała
uciec od tej przeobrażającej ludzi choroby. Niezatrzymywana
przez rodziców, wybiegła z mroku pokoju w światło dnia, do ogro-
du, na powietrze.
Przypomniała sobie, jak stała przed kościołem - długo, aż za-
częły ją boleć nogi. Miała na sobie nowiutkie białe ubranko, któ-
re mama uszyła dla niej z prześcieradeł. Kościół też był biały, ma-
ły i niski, z grubymi murami i kopułą na wieżyczce. Dach
przykrywały stare ołowiane blachy; Milena przyglądała im się,
wyobrażając sobie, jakie muszą być nagrzane od słońca. Uwiel-
biała ich matowy połysk. Poza tym blachy były z metalu, a do tej
pory nieczęsto zdarzało jej się widywać metalowe rzeczy.
Spytała o nie matkę, lecz natychmiast została uciszona. Mama
nie lubiła, gdy Milena zadawała jej pytania przy ludziach.
Milena zaczynała odkrywać, jaka jest głupiutka. Inne dzieci -
zauważała to z każdym dniem - miały głowy nabite odpowiedzia-
mi. Ilekroć dopytywała się o coś, mama robiła się przygnębiona,
wysuwając do przodu szczękę, jakby się o coś złościła. Milena na-
uczyła się, że gdy chce zrobić jej na złość, wystarczy zadać jakieś
pytanie. Widywała też, jak matka często dodaje jej do jedzenia
rzeczy, od których się potem choruje, na pewno po to, żeby prze-
stała pytać.
Teraz matka stała obok, górując nad nią - cała w czerni. Po-
trząsnęła dziewczynką za ramię, przywołując ją do porządku i ka-
żąc skupić się na uroczystości pogrzebowej, na dole wykopanym
w ziemi, na skrzynce, którą mieli tam spuścić, i na ubranym na
czarno mężczyźnie, który właśnie przemawiał.
Ceremonia zdawała się nie mieć końca ani wyraźnego celu.
Prawdziwa doniosłość mieszała się z wymuszoną i sztuczną powa-
gą. Po niebie krążyły rozskrzeczane ptaki, kreśląc spirale, to znów
zrywając się do stadnego kołowania. Co trzymało je razem? Może
jakieś przewody, które łączyły je w gromadki i utrzymywały w po-
wietrzu? Czemu ptaki umiały latać, a ludzie nie?
Ptaki były czymś ważnym, tak samo jak lśniący od światła
dach. Ale to zawzięte, ponure skupienie ubranych w czerń doro-
słych nad skrzynką dla umarłego i dziurą w ziemi nie było istot-
ne. Kiedy dorośli skończą, ta skrzynka i jama nie będą już mieć
najmniejszego znaczenia. Milena wiedziała, że tam, w tej skrzyn-
ce w ciemnym dole, był jej ojciec. Wiedziała, że odszedł, i było
jej żal. Powiedziała to już przedtem i mówiła prawdę. Po co po-
wtarzać w kółko to samo? Słoneczna patoka lała się z nieba jak
deszcz, nic a nic się nie smucąc. Milena też nie była smutna. Do-
rośli uznali to za okropne.
Matka jeszcze raz szarpnęła ją rozpaczliwie. Spuszczali skrzyn-
kę do dołu. Mężczyzna w czerni mruczał coś i pryskał wodą. Mile-
na patrzyła, jak światło odbija się w kropelkach. To było ładne.
Przypomniała się jej żywiczna konewka. Wyobraziła sobie, że tata
jest teraz rośliną, o którą trzeba dbać.
- Ona jeszcze nie rozumie - wymamrotała pod nosem mama
Mileny przepraszającym tonem.
Dziewczynka poczuła, jak targa nią potężna fala złości. Nie ro-
zumiem, tak?! Rozumiem wszystko, tak samo dobrze jak wy, tyl-
ko inaczej.
Trzeba było wytrwać jeszcze długo. Tam, gdzie był dół, usypa-
no teraz kopczyk z ziemi. Jeden po drugim podchodzili do nich
wieśniacy, brali mamę za rękę i mówili, jak bardzo im żal; potem
każdy schylał się do Mileny, mamrocząc coś nieszczerze. Żaden
z nich tak naprawdę nie znał jej rodziny. Rodzice Mileny byli ob-
cymi, tajemniczymi ludźmi, żyjącymi na uboczu, w domu na sa-
motnym wzgórzu, do którego teraz wiózł je wozem jeden z wie-
śniaków
|
WÄ
tki
|