ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Jeden to już drugiego dnia zaczął się drzeć jak opętany, że
niby obłażą go pająki: - Objął swym złowieszczym uśmiechem Narishmę, Hopwila i
Randa, ale to do tych dwóch pierwszych przemawiał przede wszystkim, patrząc to
na jednego, to na drugiego. - Rozumiecie teraz? Nie macie co się przejmować, że
dopadnie was obłęd. Nie zrobicie nic złego ani sobie, ani w ogóle nikomu.
Zwyczajnie zaśniecie... zaśniecie na zawsze. To lepsze niż poskromienie, nawet
jeśli wiesz, co cię czeka. Lepsze niż wtedy, gdy nadal żyjesz, ale jesteś
obłąkany i odcinają cię od Źródła, może nie mam racji?
Narishma spojrzał w jego oczy, napięty jak struna harfy, ściskając zapomniany
puchar w dłoni. Hopwil znowu krzywił się do czegoś, co widział on tylko.
- Zaiste lepsze - zgodził się Rand beznamiętnym tonem, odstawiając puchar. Coś
dodaje do wina. "Moja sczerniała od krwi dusza jest skazana na wieczne
potępienie". Ta myśl nie dręczyła, nie jątrzyła, nie denerwowała. Stanowiła
proste stwierdzenie faktu. - To akt miłosierdzia, jakiego każdy mógłby sobie
życzyć, Torval.
Okrutny uśmiech Torvala przybladł, Asha'man stał teraz nieruchomo i ciężko
dyszał. Liczby mówiły same za siebie: jeden na dziesięciu stracony, jeden na
pięćdziesięciu obłąkany. Jak wielu innych miało spotkać to samo? To był dopiero
początek, a o ewentualnym zwycięstwie nad losem dowiadujesz się i tak nie
wcześniej jak w dniu śmierci. Zazwyczaj jednak okazuje się, że to los jest
zwycięzcą, w taki czy inny sposób. Niezależnie od tego, jak by się zachowywał,
sytuacja Torvala była identyczna.
Nagle dotarło do niego, że Boreane wciąż tu jest. Rozpoznał wyraz malujący się
na jej twarzy i w ostatniej chwili się pohamował, by nie powiedzieć paru zimnych
słów. Jak ona śmiała odczuwać litość! Co ona sobie myślała? Że Tarmon Gai'don
uda się wygrać bez rozlewu krwi? Proroctwa Smoka żądały powodzi krwi!
- Idźcie stąd - rozkazał i Boreane prędko skrzyknęła służących. Kiedy wyganiała
ich na zewnątrz, jej oczy nadal wyrażały współczucie.
Rand rozejrzał się dookoła, ale nie znalazł nic, co mogłoby poprawić jego
nastrój. Litość osłabiała w równym stopniu co strach, a oni przecież musieli być
silni. Silni jak stal, by stawić czoło temu, co było nieuniknione. Stworzył ich,
więc ponosił za nich odpowiedzialność.
Pogrążony w myślach Narishma wpatrywał się w parę unoszącą się znad jego wina, a
Hopwil nadal wgapiał się w ścianę namiotu, jakby chciał ją przejrzeć na wylot.
Torval zaś spoglądał z ukosa na Randa, bez powodzenia starając się jak przedtem
wygiąć usta w kwaśny grymas. Jedynie Dashiva sprawiał wrażenie, jakby to
wszystko nie wywarło na nim żadnego wrażenia, wpatrywał się w Torvala z
założonymi ramionami, wzrokiem handlarza koni, oglądającego towar.
Boleśnie przeciągającą się ciszę przerwało wtargnięcie rzutkiego młodzieńca w
rozpiętym czarnym kaftanie, z Mieczem i Smokiem wpiętymi w kołnierz. Rówieśnik
Hopwila, w większości krajów jeszcze za młody na żeniaczkę, Fedwin Morr zdawał
się wiecznie czymś podminowany; chodził na palcach, jakby się skradał, a jego
oczy miały wyraz polującego kota, który jednocześnie wie, że i na niego polują.
Kiedyś był inny, i to wcale nie tak dawno temu.
- Seanchanie wynoszą się z Ebou Dar - powiedział, zasalutowawszy najpierw. - W
następnej kolejności zaatakują Illian. - Hopwil wzdrygnął się i ocknął ze swoich
ponurych medytacji. Dashiva ponownie zareagował śmiechem, tym razem jednak
pozbawionym wesołości.
Rand skinął głową i podniósł Berło Smoka. W końcu nosił je dla pamięci, że
Seanchanie tańczyli do własnej melodii, a nie do tej pieśni, jaką on sam by im z
chęcią zagrał.
I choć Rand przyjął wieści w milczeniu, Torval tym razem nie potrafił się
powstrzymać. Znowu skrzywił się szyderczo i - uniósł pogardliwie brew.
- Sami ci to wszystko powiedzieli, co? - spytał drwiąco. - A może potrafisz
czytać w ich myślach? Pozwól, że ci coś powiem; chłopcze. Walczyłem i z
Amadicianami, i z Domani, toteż wiem, że żadna armia nie zajmuje miasta po to,
by zaraz pakować manatki i ruszać w tysiącmilowy marsz! Żeby tysiącmilowy! A
może ci się wydaje, że oni potrafią Podróżować?
Morr zareagował na drwiny Torvala ze spokojem. Jeśli tamten w ogóle wytrącił go
z równowagi, zdradził to jedynie gest kciuka gładzącego długą rękojeść miecza.
- Zaiste, rozmawiałem z kilkoma. Głównie z Tarabonianami, bo tych coraz więcej
przybywa co dzień drogą morską. - Podszedł do stołu, po drodze trącając Torvala
i obdarzając go zimnym spojrzeniem. - Wszyscy zaraz usuwają się z drogi, gdy
tylko usłyszą kogoś z bełkotliwą mową. - Starszy mężczyzna gniewnie otwarł usta,
ale młodszy nie przestawał mówić, kierując swoje słowa wyłącznie do Randa. -
Rozlokowują żołnierzy po całym obszarze gór Venir, w oddziałach liczących od
pięciuset do tysiąca osób. Pierwsi dotarli już do samej Głowy Arrana. A poza tym
kupują albo rekwirują wszystkie wozy i fury w promieniu dwudziestu lig od Ebou
Dar, a także zwierzęta, które mogą je ciągnąć.
- Fury - zakrzyknął Torval. - Wozy! Jeszcze powiesz, że może chcą założyć
targowisko? I jaki dureń kazałby swej armii maszerować przez góry, gdyby miał do
dyspozycji znakomite gościńce? - Zauważył, że Rand mu się przygląda, i w tym
momencie umilkł, nagle tracąc rezon.
- Powiedziałem ci przecież, żebyś nie rzucał się w oczy, Morr. - W głosie Randa
był gniew. Zeskoczył ze stołu, młody Asha'man w ostatniej chwili zrobił krok w
tył. - Nie kazałem ci wypytywać Seanchan o ich plany. Miałeś się tylko
rozejrzeć, dyskretnie.
- Byłem ostrożny, nie przypiąłem odznak.
Rand nie dostrzegł jednak żadnej zmiany w wyrazie oczu tamtego, Morr był nadal i
myśliwym, i celem łowów. I zdawał się płonąć wewnętrznie. Gdyby Rand nie
wiedział, jak jest naprawdę, pomyślałby, że Morr obejmuje teraz Moc, że zmaga
się z saidinem
|
WÄ
tki
|