ďťż

Amhar włożył mi smycz na szyję, a kiedy próbowałem się podnieść, ściągnął mnie z powrotem na czworaki...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
- Pełzaj - rozkazał. Bezzębny zbir przydusił mi głowę do ziemi, Amhar szarpnął za smycz i tak musiałem pełznąć na szczyt, między szeregami naigrawających się ze mnie mężczyzn, niewiast i dzieci. Wszyscy opluwali mnie, niektórzy kopali, inni dźgali drzewcami włóczni, lecz Amhar nie pozwolił mnie okaleczyć. Chciał dostarczyć mnie bratu całego. Loholt czekał przy stosie głów. Kikut prawego ramienia okrywała srebrna rękawica zakończona parą niedźwiedzich pazurów. Szczerzył zęby, kiedy przyczołgalem się do jego stóp, lecz radość tak zmąciła mu umysł, że nie można było zrozumieć ani słowa z tego, co bełkotał. Opluwał mnie, kopał po brzuchu i żebrach. Wkładał w to całą siłę, lecz wściekłość tak go zaślepiała, że jedynie mnie posiniaczył. Mordred przyglądał się temu wszystkiemu ze stosu głów, oblepionego muchami. - Dość! - krzyknął po chwili; Loholt dał mi ostatniego kopniaka i stanął z boku. - Witaj, szlachetny Derflu - rzekł Mordred z szyderczą uprzejmością. - Witajcie, królu - powiedziałem. Po moich bokach stali Loholt i Amhar. Wokół zebrał się tłum chciwy mego poniżenia. - Wstań, szlachetny Derflu - rozkazał mi Mordred. Wstałem i podniosłem ku niemu wzrok, lecz nie widziałem niczego, słońce bowiem zachodziło za jego plecami i oślepiało mnie. Arganta stała obok stosu głów, a z nią był Fergal. Musieli przyjechać z Durnovarii za dnia, nie dostrzegłem jej bowiem wcześniej. Widok mojej gładkiej twarzy wzbudził w niej uśmiech. - Co się stało z twoją brodą, szlachetny Derflu? - spytał mnie Mordred z udawanym przejęciem. Milczałem. - Gadaj! - rozkazał Loholt i smagnął mnie po twarzy niedźwiedzimi pazurami. Pozostawiły dwie krwawiące szramy. - Ucięto ją, królu - powiedziałem. - Ucięto! - rzekł Mordred i roześmiał się. - A wiesz, czemu ją ucięto, szlachetny Derflu? - Nie, panie. - Boś mój wróg. - To nieprawda, królu. - Jesteś moim wrogiem! - wrzasnął nagle ile sił w płucach, tłukąc w poręcz krzesła i szukając u mnie oznak strachu. - Jako dziecię byłem oddany w opiekę temu psu - ogłosił tłumowi. - Bił! Nienawidził! - Tłum zawył z furią i uciszył się dopiero na znak Mordreda. - I ten człek - wskazał mnie palcem, co miało mi przynieść nieszczęście - pomagał Arturowi odciąć prawicę księcia Loholta. - Tum wydał kolejny gniewny okrzyk. - A wczoraj szlachetny Derfel został znaleziony w moim królestwie wraz z dziwną chorągwią. - Skinął nagle i dwaj żołnierze wybiegli przed tłum, ciągnąc zlaną uryną flagę. - Czyja to chorągiew, szlachetny Derflu? - Należy do Gwydra, syna Artura, panie. - A czemu chorągiew Gwydra znalazła się w Dumnonii? Przez chwilkę zastanawiałem się, czy nie skłamać. Mógłbym twierdzić, że dostarczam mu ją w wyrazie hołdu, lecz wiedziałem, że mi nie uwierzy, a co gorsza, sam znienawidzę się za takie kłamstwo. Więc miast skłamać, uniosłem hardo głowę. - Miałem nadzieję, królu, że wzniosę ją wysoko na wieść o waszej śmierci. Był zaskoczony moją szczerością. Tłum zaszemrał, lecz Mordred jedynie bębnił palcami po poręczy krzesła. - Przyznajesz więc, żeś zdrajca - oświadczył po chwili. - Nie, królu - powiedziałem. - Liczyć na czyjąś śmierć to jedna rzecz, ale sprowadzić ją to druga. - Nie przypłynąłeś do Armoryki, żeby mnie uratować! - krzyknął. - Zaiste - powiedziałem. - Dlaczego? - spytał groźnym tonem. - Bo poświęciłbym życie zacnych mężów, by ratować podłych. - Przy tych słowach wskazałem jego wojowników. Ryknęli śmiechem. - I żywiłeś nadzieję, że Chlodwig mnie zabije? - spytał Mordred, kiedy śmiech ucichł. - Wielu ją żywiło, królu. - Znów odniosłem wrażenie, że moja szczerość wprawia go w zdziwienie. - Tak więc podaj mi jedną ważną przyczynę, szlachetny Derflu, dla której nie powinienem cię zabić - rozkazał Mordred. Przez chwilę milczałem, po czym wzruszyłem ramionami. - Nie znajduję takiej przyczyny, królu. Mordred dobył miecz, położył go na kolanach i przykrył jego głownię dłońmi. - Derflu, skazuję cię na śmierć - oznajmił. - To mój przywilej, królu! - wykrzyknął zapalczywie Loholt. - Mój! - I tłum zawył, popierając jego żądanie. Przyglądanie się mej powolnej śmierci zaostrzyłoby apetyty, albowiem akurat warzono kolację. - Twoim przywilejem jest pozbawić go dłoni, książę Loholcie - oświadczył Mordred. Wstał i kulejąc, ostrożnie zszedł ze stosu głów, dzierżąc miecz w prawicy. Kiedy zbliżył się do mnie, rzekł: - Lecz moim przywilejem jest pozbawić go życia. - Szturchnął mnie mieczem między nogami i uśmiechnął się krzywo. - Zanim umrzesz, Derflu, pozbawimy cię czegoś więcej niż dłoni. - Lecz nie dziś wieczór! - rozległo się wyraźne wołanie zza tłumu. - Królu! Nie dziś wieczór! - Tłum zaszemrał. Mordred wydawał się raczej zaskoczony niż obrażony tym, że ktoś mu się sprzeciwia, i nic nie rzekł. - Nie dziś wieczór! - powtórzyło się jeszcze raz, a gdy się odwróciłem, ujrzałem Talezyna, idącego spokojnie wśród podnieconego tłumu, który rozstępował się przed nim. Niósł harfę i małą sakwę, lecz teraz wpierał się na czarnej lasce, tak że wyglądał zupełnie niczym druid. - Jest bardzo ważna przyczyna, która sprawia, że Derfel nie powinien umrzeć dziś wieczór, królu - powiedział, znalazłszy się na otwartej przestrzeni obok koszmarnego stosu. - Kim jesteś? - spytał władczo Mordred. Talezyn zignorował pytanie. Podszedł do Fergala. Dwaj mężowie objęli się i pocałowali. Dopiero po tym uroczystym powitaniu Talezyn spojrzał na Mordreda. - Jestem Talezyn, panie królu. - Pies Artura - prychnął Mordred. - Nie jestem niczyim psem, królu - rzekł ze spokojem Talezyn. - A jeśli postanowiłeś mnie lżyć, w takim razie niech moje słowa pozostaną niewypowiedziane. Mnie wszystko jedno. - Odwrócił się plecami do Mordreda i ruszył w dół wzgórza. - Talezynie! - zawołał Mordred. Bard odwrócił i popatrzył na króla, lecz bez słowa. - Nie zamierzałem cię lżyć. - Nie chciał zrażać sobie czarownika. Bard zawahał się, po czym skinieniem głowy przyjął królewskie przeprosiny. - Dziękuję wam, królu - powiedział. Wyrzekł to z powagą, jak przystało druidowi rozmawiającemu z królem, bez uniżoności ni lęku. Talezyn był sławny jako bard, nie jako druid, lecz wszyscy zebrani na wzgórzu traktowali go jak druida całą gębą, a on nie uczynił nic, by poprawić ich omyłkę. Miał onsurę, czarną laskę, przemawiał głębokim głosem, z władczą pewnością siebie, i przywitał Fergala jak równego sobie
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.