Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
– Pisałem i o tym – mrukn±ł Brandt – ale nie wiem, czy pomysł chwyci. Jeszcze w przeddzień porwania, uwiadomiony, elektor takie mi dał zlecenie: “Powiadaj wszystkim, że ci o tej sprawie nic nie wiadomo. Gdyby¶ wszakże skutkiem jakich¶ okoliczno¶ci musiał opu¶cić Warszawę, zaprzeć się musisz uprzednio wszystkiego i wytłumaczyć przed królem Michałem i podkanclerzym Olszowskim. Co się tyczy arcybiskupa gnieĽnieńskiego i wielkiego kanclerza koronnego, uważamy za rzecz zbyteczn± pisać. Uwierz± ci we wszystkim i bez tego, jako też i ty ofiaruj się wszystko, co ci polec±, wiernie nam donosić”.
– Wa¶ć na pamięć pism elektorskich się uczysz? – zadrwił Morsztyn. – Widać okrutnie cię obchodzi ta sprawa. Kiedyż zatem wybierasz się do dworu?
– Dzisiaj my¶lałem, chciałem się tylko z tob± wpierw naradzić.
– Ciężka sprawa – Morsztyn spoważniał. – Może jednak i dobrze dzi¶ i¶ć. Kto wie, jak się na jutro obróci. Onże Horusza i ten drugi Litwin, jakże to mu, aha, Woyszwiłło, takoż dawny znajomek, jeszcze nie powrócili z po¶cigu.
Brandt stan±ł, oczy szeroko otworzył.
– Z po¶cigu? – wyj±kał. – Doł±czyli zatem do oddziału gwardii królewskiej?
– Gdzie tam! Gwardia dopiero na trzeci dzień ruszyła. Jeszcze tej samej nocy pognali w ¶lad z pacholikami swoimi. Z nimi razem prałat Tyszkiewicki, co jest doradc± poznańskiego biskupa. Pot±d jeszcze nie ma żadnego z nich w Warszawie.
– Nic nie wskóraj±. W Jabłonnie Montgommery’emu w sukurs przyszedł pułkownik Flemming, samotrzeć, choćby i ze sługami, niewiele tamci poradz±. Nie wracaj±, może wrócić nie mog±, pod ziemi± kędy już leż±c – za¶miał się Brandt zjadliwie.
– Diabli nadali Wierzbowskiego. Gdyby nie on, co zaraz na następny dzień narobił hałasu na dworze, może po dzi¶ nikt by się nie wyznał w całej historii. Małoż to razy pułkownik Kalkstein wyjeżdżał z Warszawy? Wszędy mogła mu się trafić jakowa¶ zła przygoda.
– Sk±dże to do biskupa doszło? – zastanawiał się Brandt.
– Strach wa¶ci rozum odbiera. Proste, bo skoro ów Woyszwiłło i Horusza ruszyli z po¶cigiem, oni musieli wie¶ć dać. Choćby przez księdza Tyszkiewickiego.
– Zawżdy te sutanny mi staj± na drodze – sykn±ł Brandt. Będ±c kalwinem, szczególn± antypatię odczuwał do duchowieństwa katolickiego.
Morsztyn sięgał po wino, rezydent usiadł za biurkiem, podparłszy czoło dłońmi. Dług± chwilę trwało, nim głowę podnosz±c, znów spojrzał na zaufańca.
– Lehndorffowi łatwo, wraz sobie ujechał, ja muszę cały smród zbierać pod siebie. Ano, służba. Pora mnie i¶ć na zamek.
– Wybaczysz wa¶ć, ale cię tam odprowadzać nie będę – zakpił Morsztyn.
– O towarzystwo nie proszę.
***
Michał Korybut nie nadszedł jeszcze do izby posłuchań. Dygnitarze skupili się mał± gromadk±, znać było po nich przejęcie i podniecenie. Olszowski i Krzysztof Pac uważnie słuchali wywodów Gnińskiego, wojewody chełmińskiego, wyznaczonego na członka specjalnej komisji ¶ledczej. Starszy już wiekiem człowiek był niesłychanie przejęty.
– Zawdy mówiłem, że łaskawo¶ć dla takich reprezentantów obcego interesu, jeszcze zostawianie ich na urzędach, ujm± tylko i szkod± dla Rzeczypospolitej. Baczcie, co mi dzi¶ rzekł podskarbi Morsztyn, gdy¶my się z nim na pokojach zetknęli zamkowych i rzecz zeszła na porwanie Kalksteina. Dopominałem się konieczno¶ci aresztowania Brandta, oddania łotra tego pod trybunał specjalny. Głos tedy Morsztyn podniósł, że deptać pragnę ius gentium*,[*prawo narodów] że Brandta urz±d jego osłania, a wina nie udowodniona. Mało, a nie ¶cierpiałbym i dał łajdakowi w gębę. Rzekłem tylko, że prawo narodów nie osłania tych, co sami je gwałc±, wraz się odwróciłem na pięcie.
– Podobnie adwokatem Brandta usiłował być przy mnie – wtr±cił Olszowski. – Odparowałem, że to, co rezydent zrobił, było wła¶nie contra ius gentium i mamy prawo to samo stosować w odwecie.
– Jawny poplecznik interesu elektorskiego – uniósł się Gniński.
– Alboż on sam? A kanclerz Leszczyński? A prymas? Że już nie powiem o pomniejszych. Teraz pojmuję, sk±d z nagła te hojne dary Fryderyka Wilhelma. Mniemał i mnie skaptować, ale zapomniał, że trafił na Paca – dumnie uniósł głowę wielki kanclerz litewski, jego tłusty brzuch się zakolebał.
– Kędyż Branicki? – zaniepokoił się milcz±cy dotychczas biskup Wierzbowski.
– Jeszcze rozmowę wiedzie z ona trójc±, która ma mieć posłuchanie u króla jegomo¶ci. Wpierw razem byli¶my, póĽniej marszałek zapragn±ł usłyszeć dodatkowe szczegóły – wyja¶nił Gniński.
– Leszczyński był dzi¶ u mnie ze wstawiennictwem za Thamsona, onego oberżystę, który spoił ludzi Kalksteina – rzekł Olszowski. – Aż dziw, wielu ci hycle znaleĽli wysokich popleczników. Wstyd za takowych dostojników na dworze.
Pac gorliwie przytakn±ł. Zapytał potem, zwracaj±c się do Gnińskiego:
– Jakaż rada na teraz komisji ¶ledczej?
– Wszystkiego jeszcze nie mogli¶my zbadać. Ludzie s± posłani na trakt całej ucieczki, wiele nam dopomogły ¶wiadectwa księdza prałata i onych druhów Kalksteina. To tylko pewne, że domagać się będziemy aresztowania rezydenta elektorskiego.
– Poprę, jak Bóg miły, poprę! – zakrzykn±ł Krzysztof Pac.
– I ja! – dorzucił biskup poznański.
Wszedł Branicki. Jego kwadratowa twarz wysuwała się do przodu z jak±¶ groĽb±. Spojrzał na Olszowskiego.
– Był czas, że pospolite ruszenie pod Żegockim ruszać chciało na Prusy. Zakaz dali¶my, iż to niepolitycznie
|
WÄ…tki
|