ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Ciepłe, lecz nie palące słońce, które już tyle widziało, znów jak tyle razy i tylu
pokoleniom złoci serdecznie kolorowe piłki i bąki, wiecznie uciekające przed bijącym je
patyczkiem kółka, hulajnogi, taczki, kubełki, foremki, szpadelki, grabie i małe, dwukołowe
rowery, na których zawzięcie pedałujące postacie z wysuniętym z wysiłku i uwagi językiem
śmigają wśród rozkrzyczanej ciżby. Okrzyki: Proszę pani, on się bije! Mamusiu, siusiu!
Kto gra w komórki do wynajęcia? Jurek, ogórek, kiełbasa i sznurek! Ciociu, ona
wysadza na mnie język! padają ze wszech stron. Tu i ówdzie słychać uroczyste i
tajemnicze zaklęcia liczenia przed grą w chowanego, w berka kucanego lub zamawianego:
Entele pentele siki siaj, rapete papete knot. Albo: Ene due likie fakic, torbę bue ósme
smakie, deus deus kosmateus deus deus baks. Gdzieniegdzie wybucha rozdzierające
łkanie, akt rozpaczy wobec nie na czas zsuniętych majteczek lub nie rozpiętych w porę
spodenek. Kolory, świeżość policzków, ust i ocząt, zapach wiosny, mleka, czekolady i
zgrzanych zdrową, bieganiną ciałek dziecięcych wypełniają krajobraz.
Samotny młody mężczyzna wyciągnął nogi przed siebie, włożył wygodnie ręce w
kieszenie i uśmiecHal się do tego wszystkiego: miał smagłą, już trochę opaloną twarz o
chudych policzkach i prostym, kształtnym nosie, na którym tkwiły przeciwsłoneczne okulary
z nylonu. Przyglądał się z uwagą chłopcom grającym w zośkę. Każde pokolenie
dziesięciolatków ma swoją ulubioną grę, zrodzoną z nigdy niewyczerpanych złóż chłopięcej
pomysłowości: przez ostatnie lata utrzymywała się bezkonkurencyjnie w Warszawie tak
zwana zośka, rozrywka raczej mało skomplikowana, polegająca na podrzucaniu nogą
włóczkowego pompona, obciążonego ołowianą plombą. Za moich czasów wspominał
rzewnie mężczyzna w ciemnych okularach nie znaliśmy tego. Grywaliśmy w klisze, w
cajtki, w kukso, guzikbola, w noże, jak ci tam
Chłopcy, grający w zośkę, zbliżali się ku
jego ławce: wszyscy mieli około dwunastu lat, ubrani byli w krótkie spodenki, dość
sfatygowane swetry i za duże buty, jeden z nich podrzucał zośkę końcem takiego za dużego
buta chyba po raz pięćdziesiąty i reszta podziwiała go, licząc razy w napiętym skupieniu.
Wreszcie chłopiec wyciągnął się w chybionym kopnięciu i zośka opadła na ziemię. Zbili się
natychmiast w szamoczącą, rozkrzyczaną i popychającą gromadkę, walcząc o to, kto ma
podrzucać następny. Barczysty blondynek o kartoflowatym nosie pochwycił zośkę i wrzucił
ją do kieszeni. Ty, Zdzisiek zawołał do tego, który podrzucał ostatni miałeś coś
opowiedzieć! Aha rzekł obojętnie Zdzisiek, chudy i nie domyty brunecik o śniadej
cerze. Chłopaki z Grochowa opowiadali, że ZŁY dał tam wczoraj znowu popęd różnym
kozakom. Taki wycisk im sprawił, że aż cholera. Z twarzy mężczyzny w ciemnych
okularach znikł uśmiech. Ja krzyknął chełpliwie blondynek sam będę za takiego
ZŁEGO, jak pary nabiorę! Wyciągnął nagle chłopięce, lecz już krzepkie ramiona, i pchnął
silnie jednego z najbliżej stojących, mniejszego od siebie i widocznie słabszego chłopca.
No, już! Zjeżdżaj, bo cię skotłuję krzyknął ze śmiechem. Pchnięty potoczył się na druciane
ogrodzenie trawnika i upadł, wszyscy wybuchnęli Hałaśliwym, okrutnym, chłopięcym
śmiechem, tylko poszkodowany nie przejawiał zbytniej radości. Wreszcie poszli przed siebie
niesforną, rozkołysaną gromadką, krzycząc, odskakując na boki ciskając kamykami w górę
i znów doskakując do siebie w ciasne, chłopięce rozhowory. Przecież ja nie byłem wczoraj
na Grochowie? zdumiał się mężczyzna w ciemnych okularach. To stanowczo staje się
niemożliwe. Sam już nic nie wiem i nikt, zdaje się, nie rozumie, o co chodzi.
Środkiem alei wśród płowych główek, kółek, kokard na warkoczykach i hulajnóg kroczył
powoli wyprostowany starzec w maciejówce i w alpagowej kurtce, z białym jak mleko wąsem
na twarzy rumianej jak choinkowe jabłko, wymachujący wesoło laską i rozdający na prawo i
lewo pieszczotliwe prztyczki w wilgotne noski, względnie serdeczne uszczypnięcia w hoże
policzki. Starzec dobił do ławki, na której siedział mężczyzna w ciemnych okularach, i
spoczął obok.
Dzień dobry rzekł ten ostatni nie odwracając się ku przybyłemu i nie zmieniając ani
na cal swej pozycji co słychać?
Słychać mnóstwo rzekł doświadczony w konspiracji Kalodont zabierając się z
natężoną uwagą do oglądania czubka odległego klonu. Jest pan oskarżony o nowe
morderstwo.
Wiem o tym rzekł niedbale mężczyzna w ciemnych okularach. To nic nowego.
I jak pan myśli z tego wybrnąć?
Tego nic wiem. Nie jestem bohaterem sensacyjnej powieści, żebym wszystko bez pudła
wiedział. Ale myślę, że oliwa sprawiedliwa zawsze na wierzch wypływa.
Słusznie
|
WÄ
tki
|