ďťż

6 W pogodny, majowy poranek park Ujazdowski jest miejscem, w którym gości radość i wesele...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Ciepłe, lecz nie palące słońce, które już tyle widziało, znów jak tyle razy i tylu pokoleniom złoci serdecznie kolorowe piłki i bąki, wiecznie uciekające przed bijącym je patyczkiem kółka, hulajnogi, taczki, kubełki, foremki, szpadelki, grabie i małe, dwukołowe rowery, na których zawzięcie pedałujące postacie z wysuniętym z wysiłku i uwagi językiem śmigają wśród rozkrzyczanej ciżby. Okrzyki: — Proszę pani, on się bije! — Mamusiu, siusiu! — Kto gra w komórki do wynajęcia? — Jurek, ogórek, kiełbasa i sznurek! — Ciociu, ona wysadza na mnie język! — padają ze wszech stron. Tu i ówdzie słychać uroczyste i tajemnicze zaklęcia liczenia przed grą w chowanego, w berka kucanego lub zamawianego: — Entele pentele siki siaj, rapete papete knot. — Albo: — Ene due likie fakic, torbę bue ósme smakie, deus deus kosmateus deus deus baks. — Gdzieniegdzie wybucha rozdzierające łkanie, akt rozpaczy wobec nie na czas zsuniętych majteczek lub nie rozpiętych w porę spodenek. Kolory, świeżość policzków, ust i ocząt, zapach wiosny, mleka, czekolady i zgrzanych zdrową, bieganiną ciałek dziecięcych wypełniają krajobraz. Samotny młody mężczyzna wyciągnął nogi przed siebie, włożył wygodnie ręce w kieszenie i uśmiecHal się do tego wszystkiego: miał smagłą, już trochę opaloną twarz o chudych policzkach i prostym, kształtnym nosie, na którym tkwiły przeciwsłoneczne okulary z nylonu. Przyglądał się z uwagą chłopcom grającym w zośkę. Każde pokolenie dziesięciolatków ma swoją ulubioną grę, zrodzoną z nigdy niewyczerpanych złóż chłopięcej pomysłowości: przez ostatnie lata utrzymywała się bezkonkurencyjnie w Warszawie tak zwana zośka, rozrywka raczej mało skomplikowana, polegająca na podrzucaniu nogą włóczkowego pompona, obciążonego ołowianą plombą. „Za moich czasów — wspominał rzewnie mężczyzna w ciemnych okularach — nie znaliśmy tego. Grywaliśmy w klisze, w cajtki, w kukso, guzikbola, w noże, jak ci tam…” Chłopcy, grający w zośkę, zbliżali się ku jego ławce: wszyscy mieli około dwunastu lat, ubrani byli w krótkie spodenki, dość sfatygowane swetry i za duże buty, jeden z nich podrzucał zośkę końcem takiego za dużego buta chyba po raz pięćdziesiąty i reszta podziwiała go, licząc razy w napiętym skupieniu. Wreszcie chłopiec wyciągnął się w chybionym kopnięciu i zośka opadła na ziemię. Zbili się natychmiast w szamoczącą, rozkrzyczaną i popychającą gromadkę, walcząc o to, kto ma podrzucać następny. Barczysty blondynek o kartoflowatym nosie pochwycił zośkę i wrzucił ją do kieszeni. — Ty, Zdzisiek — zawołał do tego, który podrzucał ostatni — miałeś coś opowiedzieć! — Aha — rzekł obojętnie Zdzisiek, chudy i nie domyty brunecik o śniadej cerze. — Chłopaki z Grochowa opowiadali, że ZŁY dał tam wczoraj znowu popęd różnym kozakom. Taki wycisk im sprawił, że aż cholera. — Z twarzy mężczyzny w ciemnych okularach znikł uśmiech. — Ja — krzyknął chełpliwie blondynek — sam będę za takiego ZŁEGO, jak pary nabiorę! — Wyciągnął nagle chłopięce, lecz już krzepkie ramiona, i pchnął silnie jednego z najbliżej stojących, mniejszego od siebie i widocznie słabszego chłopca. — No, już! Zjeżdżaj, bo cię skotłuję — krzyknął ze śmiechem. Pchnięty potoczył się na druciane ogrodzenie trawnika i upadł, wszyscy wybuchnęli Hałaśliwym, okrutnym, chłopięcym śmiechem, tylko poszkodowany nie przejawiał zbytniej radości. Wreszcie poszli przed siebie niesforną, rozkołysaną gromadką, krzycząc, odskakując na boki — ciskając kamykami w górę i znów doskakując do siebie w ciasne, chłopięce rozhowory. „Przecież ja nie byłem wczoraj na Grochowie? — zdumiał się mężczyzna w ciemnych okularach. — To stanowczo staje się niemożliwe. Sam już nic nie wiem i nikt, zdaje się, nie rozumie, o co chodzi”. Środkiem alei wśród płowych główek, kółek, kokard na warkoczykach i hulajnóg kroczył powoli wyprostowany starzec w maciejówce i w alpagowej kurtce, z białym jak mleko wąsem na twarzy rumianej jak choinkowe jabłko, wymachujący wesoło laską i rozdający na prawo i lewo pieszczotliwe prztyczki w wilgotne noski, względnie serdeczne uszczypnięcia w hoże policzki. Starzec dobił do ławki, na której siedział mężczyzna w ciemnych okularach, i spoczął obok. — Dzień dobry — rzekł ten ostatni nie odwracając się ku przybyłemu i nie zmieniając ani na cal swej pozycji — co słychać? — Słychać mnóstwo — rzekł doświadczony w konspiracji Kalodont zabierając się z natężoną uwagą do oglądania czubka odległego klonu. — Jest pan oskarżony o nowe morderstwo. — Wiem o tym — rzekł niedbale mężczyzna w ciemnych okularach. — To nic nowego. — I jak pan myśli z tego wybrnąć? — Tego nic wiem. Nie jestem bohaterem sensacyjnej powieści, żebym wszystko bez pudła wiedział. Ale myślę, że oliwa sprawiedliwa zawsze na wierzch wypływa. — Słusznie
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.