ďťż

Zwracając się do Motkego niczym do brata, Dan powiedział: — Motkele, zabierz Park do Yaacova i pozostałych...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Jeśli będzie trzeba, milicja kibucu da ci broń. — Pociągnął Motkego za rękaw. — Opiekuj się nią, chaver. Pocałował Park namiętnie, biorąc jej dłonie w swoje, splatając palce, unosząc ramiona. Przez krótki moment nie czuł zapachu płonącej benzyny, nie słyszał krzyków cierpienia, nie widział posęp- nych obrazów, poczuł jedynie miękkie, kochające, ożywcze wargi. Przez krótki moment ona czuła na twarzy powiew wiatru w jasny poranek pogodnego dnia w Kansas, słyszała odległy zgrzyt skrzyni biegów w ciężarówce na autostradzie, widziała rozmazaną falę psze- nicy na wietrze, odczuwała radość z niewinności młodej dziewczy- ny, uwolnionej ze stwardniałej skorupy pogrzebanej pod wspomnie- niami. — To wszystko — powiedział, odsuwając się. — Wrócę wraz z twoim synem. Po północy. Park przyciągnęła do siebie Sala, objęła jego głowę rękami i wykrzyknęła: — Nie wiem, co się w tobie kryje ani skąd się wzięło! — Nic mi nie będzie — odparł Sal, starając się uwolnić z mat- czynych objęć. Dan rozdzielił ich. 485 — Będziecie mieli tysiąc lat na przytulanie się — powiedział. — Ale najpierw muszę go stąd wywieźć. Dan objął na sekundę Motkego. Przybili piątkę i ponownie się uścisnęli. Dan poklepał ukryty w kieszeni kamień, kamień, z którym się nie rozstawał, odkąd zagłębił się w czeluście pod klasztorem Św. Onufrego. — Chcesz to? — zapytał przyjaciela. — Wolę króliczą łapkę — zażartował Motke. — Tobie bardziej się przyda. Dan podrzucił kamień w dłoni i skwapliwie schował go z powro- tem do prawej kieszeni. — Kocham cię — powiedział do Park, zbiegając po schodach wraz z Salem. Park odprowadziła wzrokiem syna i kochanka odda- lających się w dół wzgórza. Na dole Sal zamachał do niej z nagłym wzdrygnięciem ramion, jak gdyby testował nowy gest. Dan zawołał w stronę trzeciego piętra: — Kocham cię! — Przyłożył czubki dwóch palców do warg i posłał jej całusa. Park przyłożyła dwa palce do warg i odwzajemniła mu się tym samym. Sal i Dan wskoczyli do czerwonego del sola. Dan sięgnął do skrytki za fotelem i pociągnął solidny łyk Laphroaiga. — Mogę spróbować? — zapytał Sal. Dan, zdumiony jedynie przez mgnienie oka, odpowiedział: — Pewnie. Podał Salowi butelkę. Skoro tylko mocny alkohol zetknął się z wargami Sala, ten zakrztusił się i wypluł płyn. — Zostań przy komputerach — zachichotał Dan, po czym łyk- nął sobie jeszcze raz i wepchnął butelkę z powrotem do schowka. Del sol wytoczył się z parkingu i przejechał nie oświetloną drogą pod żelazną bramę. Pełniący straż weteran uśmiechnął się, dotykając beżowego kapelusza w geście pozdrowienia. Odsunął bramę, by samochód mógł przejechać. Dan wyjechał na długą drogę prowadzą- cą na autostradę. Widoczność była kiepska, gdyż zaczęła podnosić 486 się gęsta, szybko się przesuwająca mgła, najpierw na wzgórzu, potem przy samej drodze. — Pasy zapięte? — zapytał Dan. ' Sal zastukał w klamrę. W tej samej chwili w przedzie zamajaczył niewyraźny kształt. Drogę blokował żółty gimbus z zapalonymi długimi światłami. — Trzymaj się! — zawołał Dan. Stanął z piskiem hamulców w chmurze pyłu, który wypełnił zamglone powietrze, układając się w dziwaczne prążki w blasku reflektorów. Dan wrzucił wsteczny bieg i zaczął się cofać. „Trzymaj się, cholera!" ryknął, po czym dojechał do szerszego miejsca, gdzie zahamował ostro, gwałtownie obracając kierownicą. Samochód za- wrócił. Dan wdusił gaz do deski, gnając w stronę kibucu. Autobus pojechał w ślad za nimi. Trąbiąc przez cały czas, Dan wymachiwał i wołał do weterana, by otworzył bramę. ,JZffen uff. Effen uff", krzyknął w jidysz. Wtedy z wartowni wyłonił się Nekrisz, trzymając w dłoni beżowy kapelusz staruszka. Autobus zbliżał się coraz bardziej. Del sol znalazł się w pułapce, zaledwie parę stóp przed bramą. — Wysiadaj! — ryknął Dan. Sal i Dan wyskoczyli na boki. Ułamek sekundy później autobus Hinnoma uderzył del solem o żelazną bramę, otwarte drzwi hondy odpadły, wyrwane silą ude- rzenia. Siedzący za kierownicą Linzer cofnął autobus o parę stóp. Gaz. Powtórnie staranował del sola, miażdżąc bagażnik i część przodu. Linzer wycofał się raż jeszcze na bezpieczną odległość. Zbior- nik hondy eksplodował. Płonące strugi wystrzeliły w powietrze, osmalone kawałki czerwonej blachy poleciały we wszystkie strony. Najważniejsi mieszkańcy kibucu zostali uprzedzeni przez Amnona o nadciągającym ataku. Teraz rozległ się sygnał alarmowy. Dan i Sal zbiegli na złamanie karku w dół wzgórza, obok budki strażnika i z powrotem na drogę. Nekrisz otworzył bramę przed autobusem, a potem popędził w ślad za Danem i Salem
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.