ďťż

Zwierzęta także w końcu do nich przywykły i przestały się płoszyć...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Ale w budynkach zawsze byli utrapieniem: odrobinę za duzi, by wygodnie przebywać razem z nią w jednym miejscu pracy, ale zdecydowani dowiedzieć się, co i w jaki sposób robi. Czuła się ograniczana, uwięziona w tłumie. Nie próbowali wchodzić, gdy zamykała przed nimi drzwi, ale nie potrafiła się odprężyć, bo wciąż się zastanawiała, co mogą zbroić na zewnątrz. Także to przypominało zajmowanie się dziećmi. Kiedy jej własne dzieci były małe, nieraz jak do azylu uciekała do łazienki, ale nigdy nie zostawała tam długo. Zbyt dobrze wiedziała, co może się w tym czasie przydarzyć… a przynajmniej wiedziała, jeśli chodzi o dzieci. Przy tych stworach nie wiedziała, czego się spodziewać; pozostawało jej tylko martwienie się. Wchodzący w okres gnieżdżenia pierwszy podjął decyzję. To strażnik. Strażnik gniazd. Praworękie bębnienie rozbrzmiało niepewnie, utrzymało rytm. Niemożliwe; to nie są gniazda. Były gniazda. Szybkie gesty przywołują istnienie maszyny obrazkowej i tego, co pokazała. Gniazda były… został strażnik. Leworękie bębnienie. Tak jest, to były gniazda, i, tak jest, to może być strażnik… jedyny pozostały strażnik. Stary… musi być bardzo stary. Drżenie ramion, uprzejme spojrzenia kierowane na ich najstarszego, o tyle młodszego od najstarszego całego Ludu, a jednak starszego od nich. Poza tym, dodał zbliżający się do okresu gnieżdżenia, istota wie tak wiele o tych wszystkich pudełkach i rzeczach, które świecą, poruszają się i mówią… Jeśli to jest mowa. To jest mowa. Rzeczy odpowiadały. Rzeczy, które mówią. Ostatniej wypowiedzi towarzyszył ton lepiej wyrażający głód niż słowa, warkot prosto z trzewi. Wszyscy wyprostowali się odrobinę, oddychali szybciej: nadchodzą łowy. Rzeczy, które mówią, robią coś, rzeczy, które można uznać za pożyteczne, te poruszające wodę, dające ciepło i zimno, rysujące obrazki i wydające dźwięki. I bardziej niebezpieczne rzeczy, jak te, których Użyły potwory—najeźdźcy do zniszczenia gąszczu gniazd. Mogliby spróbować tej jasnej krwi, tej wymykającej się inteligencji. Mogłaby wykarmić młode, powiedział ten przed gnieżdżeniem. To było oczywiste, ale ci przed gnieżdżeniem powtarzają oczywiste stwierdzenia, i to wielokrotnie; po tym poznaje się, jak blisko są gnieżdżenia. Ta wiedza w głowie potwora, te rzeczy, wykarmią młode, jeśli tylko… Nie można tego jeść, przypomniał im najstarszy. To potwór, nie jest pożywny. Krótkie poruszenie, praworękie bębny, potem leworękie, potem zmieszane rytmy, w czasie gdy grupa szuka rozwiązania. Oczywiście, że nie można go zjeść; strażnicy to strażnicy, nie ofiary. Nie zjeść. Nie zjeść, ale może… spróbować? Nie. Nagłe zachwianie rytmu na wspomnienie mdłości, jakie ich ogarnęły po skosztowaniu martwych potworów na terenach gnieżdżenia. Można wdychać, powiedział ktoś nareszcie. Głębokie westchnienie — wszyscy wypróbowują nowy pomysł. Wdychać. Oczywiście. Tak jak przekazują sobie nowe wiadomości, wydmuchując je w powietrze i chwytając z powrotem, tak będą mogli wdychać wiedzę potwora. Jego mowa. Kto się nauczy ją wdychać? Wszyscy hałaśliwie wypuszczają powietrze z gardeł. Z otwartymi ustami miękko bębnią palcami po brzuchach i piersiach, wypróbowują dźwięki. Trudna sprawa. To stwierdzenie najmłodszego — wywraca oczami. To potwór; nauka nie będzie łatwa. Śpiewający lepiej sobie poradzą. Toczą wzrokiem w tę stronę. Nie przyszedł z nimi żaden prawdziwy śpiewający; żaden nie był na tyle zaciekawiony, nie w momencie, gdy mieli przed sobą układanie pieśni o inwazji i walce. Kto pójdzie? Cisza. Nie potrzebują bębnienia, by wiedzieć, kto co wybrał, i decyzje zapadają w milczeniu. Wstaje jeden, potem drugi. Po chwili podnosi się trzeci. To zbyt ważne. Stołek musi mieć trzy nogi. Leworękie bębnienie, powolne i smutne, ale bez trzepoczącego rytmŤ słabości. Powiedzieć potworowi? Pokazać potworowi. Będziemy się uczyć. Rano cała grupa — jeśli to naprawdę byli wszyscy — czekała przed domem Ofelii. Przyglądała się im, zaintrygowana, co będzie dalej. Trzech z nich podeszło bliżej i każdy po kolei zgiął przed nią grzbiet, tak że jego głowa znajdowała się na wysokości jej talii. Co to może być? — Czy czegoś wam potrzeba? — zapytała. Ukłony, to muszą być ukłony, ale co oznaczają? Nie odpowiadali, nie wydali nawet chrząknięcia, jakim teraz regularnie odpowiadali na jej wypowiedzi. — Chcecie zimno? — szerzej otworzyła drzwi i ręką zaprosiła ich do środka. Nie weszli. Zamiast tego stojący z tyłu rozstąpili się i pozwolili tym trzem odmaszerować drogą. Zaintrygowana, Ofelia podążyła za nimi. Czy próbują zaprowadzić ją do czegoś, co wymaga naprawy? Kiedy skręcili w uliczkę prowadzącą do części osiedla bliżej rzeki, była już tego pewna. Musi chodzić o pompy — chociaż woda tego ranka tryskała normalnie i z kranu, i z prysznica. Może chcą, żeby pokazała im, jak działają przełączniki pomp. Spodziewała się, że to ich zainteresuje. Trzech Obcych minęło stację pomp, prowadząc za sobą Ofelię, a za nią w luźnej grupie pozostałe stworzenia. Skojarzyło jej się to z procesją, z uroczystą ceremonią, w której nie znała swojej roli. Przeszli obok stacji pomp, przez łąkę, aż do wysokich traw na brzegu rzeki; wąskie źdźbła cięły ją po nogach i pozostawiały na nagiej skórze cieniutkie, piekące linie. Teraz trójka prowadzących zatrzymała się i wszyscy zwrócili się przodem do niej. Skłonili się znowu; jeden z nich zbliżył się i, wydając cichy tryl, dotknął pazurem jednego z naszyjników Ofelii. Szerokim gestem ogarnął jakby całą przestrzeń, a potem szarpnięciem głowy wskazał rzekę
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.