ďťż

Zmierzch objął tymczasem w posiadanie całe niebo, zaczął dziergać lśniącymi nićmi pierwsze blade gwiazdy...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Noc nadchodziła bez pośpiechu, a wściekłość w sercu wpatrzonego w okno mężczyzny płonęła, nie mogąc się wypalić. W wielkiej sali na dole było ciemnawo. Świeciły tylko boczne lampy, bo szef nie lubił górnego oświetlenia. Zgromadzeni przy stole, około piętnastu osób, szemrali, że każe im tak długo czekać, ale umilkli natychmiast, gdy tylko dał się słyszeć odgłos kroków na schodach. Corffy uśmiechnął się do siebie. Był pewien, że nikt nie ośmieli się mu podskoczyć. Szef zbliżył się do nich. — Dobry wieczór, panowie — powiedział, unosząc ręce w geście powitania — Cieszę się, że wszyscy przyjęliście zaproszenie. To bardzo uprzejme z waszej strony. Mam nadzieję, że nie nudziliście się beze mnie. Posłał im drwiący uśmiech. Na twarzach niektórych gości pojawiły się brzydkie grymasy, ale wszyscy milczeli. Corffy miał ochotę się roześmiać. Lubił patrzeć, jak szef trzyma ich za pyski. Był jak lampart w stadzie kundli. Usiadł u szczytu stołu, nalał sobie do szklanki bursztynowego trunku. Wyglądał, jak zwykle, niesamowicie, miał na sobie miękką białą koszulę, krótki skórzany płaszcz i wysokie buty. Gęste włosy, sięgające niemal do pasa, nosił rozpuszczone. Miały niespotykaną barwę. Ciemnobrązowe, lśniły rdzawym połyskiem, raczej w kolorze sangwiny niż rudym. — Wasze zdrowie — niedbałym gestem wzniósł w górę szklankę. Na ustach wciąż błąkał mu się ironiczny uśmieszek. Corffy zdawał sobie sprawę, że szef jest stuknięty, a może nawet szalony, ale podziwiał go i kochał jak pies pana. Do niego bezsprzecznie należała władza w mieście. Żaden z tych dupków przy stole nie mógłby ani się z nim równać, ani tym bardziej wyrwać mu jej z rąk. Matka zawsze powtarzała, że w Dniu Sądu po dusze grzeszników upomni się mściciel o czarnych skrzydłach i w snach Corffiego miał on drapieżne rysy szefa. — Z pewnością zastanawiacie się, po co zwołałem to małe zgromadzenie — usłyszał jego chrapliwy głos. — Mam wara do przekazania wiadomość, która część z was ucieszy, a innych raczej zmartwi. Kiedy jakiś czas temu zakładałem naszą wspólnotę, chyba wolno mi ją tak nazywać?… nie przypuszczałem, że wypłyną, całkiem dosłownie, pewne niespodziewane okoliczności. Z powodów czysto osobistych muszę was opuścić, pozbawiając mojej protekcji, uwagi i pieniędzy. Wycofuję się ze wszystkich interesów. Bieżące sprawy doprowadzą do końca moi przyjaciele, panowie Vincent i Luger. Nie będę się wtrącał do tego, jak podzielicie strefy wpływów. Powstało zamieszanie. Niektórzy zgromadzeni wykrzykiwali coś nieskładnie, inni klęli, część wpatrywała się w siedzącego u szczytu stołu mężczyznę z niedowierzaniem i lękiem. Corffy czuł się, jakby oberwał pałką po głowie. Miał nadzieję, że to kolejny przewrotny numer szefa, ale coś w duszy mówiło mu, że nie. Skonsternowany, spojrzał w oczy zajmującego najbliższe krzesło Vincenta i wyczytał w nich takie samo zdziwienie. Milczący Luger siedział po prawej ręce szefa z nieprzeniknioną miną, ale Corffy wiedział, że on także jest wstrząśnięty. — W porządku! — przez gwar głosów przebił się ostry okrzyk — Wyraziliście swoje emocje, a teraz cisza! Jakieś pytania? Szef wstał i pochylił się nad stołem, oparłszy pięści na blacie. Zapadło krótkie milczenie. Wreszcie podniósł się otyły, łysiejący Rocco Faksus, przecierając chustką spocone czoło. — Nie możesz tak po prostu odejść Crux! Obiecałeś nas bronić! Co się stanie z naszymi udziałami?! Crux się uśmiechnął. — Prawdę rzekłszy, gówno mnie to obchodzi. I jeszcze jedno. Wycofuję się, ale niech nikomu nie strzeli do łba, że z tego powodu może zachwiać moją pozycją albo starać się zająć moje miejsce. Traktujcie to jak radę do starego przyjaciela. Myślę, że to wszystko. Ledwie skończył, harmider wybuchł na nowo. Niektórzy powstawali z miejsc, gestykulowali, błagali, grozili i klęli. Ludzie Cruxa przezornie sięgnęli po broń. Wtem zza stołu porwał się wielki, zwalisty gość, zwany Sznurem. — Hej Cornet! — wrzasnął. — Co to za pieprzenie? Mieliśmy robić interes warty kupę kawałków! Crux lekko podniósł brwi. — Tak? Więc nie zrobimy. Sznur osłupiał. — No co ty, kurwa? Władowałem w to mnóstwo forsy! Miałem na tym zarobić tyle szmalu, żeby z setek robić sobie skręty! A ty mi wyjeżdżasz z tym gównem! Cornet zmrużył oczy. W ciemnych tęczówkach zabłysł paskudny ognik. — Chciwość — zaczął powoli — jest grzechem. Nikt ci tego nie powiedział? — Pieprz się! — ryknął Sznur. W trzech susach Cornet go dopadł. Wyrżnął pięścią w nos, który złamał się z chrupnięciem. Tamten próbował poderwać ręce do twarzy, ale nie zdążył. Crux trzasnął go w usta, a potem w brzuch. Sznur zatoczył się i ukląkł. Zamachał na oślep pięścią, ale Cornet kopnął go kolanem w twarz. Sznur zalał się krwią. Corffy rozdziawił usta. Wiele razy oglądał szefa w akcji, lecz teraz Crux chyba naprawdę się wkurzył. Złapał przeciwnika za klapy, poderwał i rzucił na ścianę. Nawet Luger westchnął, bo szef, choć wysoki, nie dorównywał Sznurowi wzrostem i był od niego ze dwa razy szczuplejszy. Wyglądało, że Cornet się wściekł
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.