ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Nieustannie towarzyszy mu lęk, że natrafi w końcu na słabsze miejsce i w obłoku czarnego kurzu runie w dół, lądując na ostrych zębiskach skał.
Wie, że powinien pozwolić Turkom rozszerzyć ów wykop, ale czuje, że znalazł się na krawędzi wielkiego odkrycia. Jakim cudem robotnicy zdołaliby określić miejsce, w którym zmienia się teren i warstwa protohetycka ustępuje miejsca pozostałościom znacznie starszej cywilizacji?
- Będą wiedzieli - powtarza Jane Sparmann, doktorantka z Columbii, która pracuje z nim już od trzech lat. - Owszem, to zwykli analfabeci, ale przez całe życie rozkopują tutejsze wzgórza i mają szósty zmysł, jeśli chodzi o wszelkie zmiany struktury.
- Jeśli nawet tak jest w istocie - odpowiada stale Halvorsen - i tak wolę zrobić to sam. Ja mam siódmy zmysł.
Sparmann wybucha śmiechem. Halvorsen wie, że dziewczyna uważa, iż jego upór graniczy z szaleństwem. Całkiem prawdopodobne, że według Sparmann zbyt wiele lat spędzonych w śródziemnomorskim słońcu osłabiło jego umysł, choć nadal pozostawał wielkim autorytetem w swojej dziedzinie. Cóż, niech i tak będzie; zapewne miała rację. Jednakże mimo wszystko Halvorsen zamierza sam prowadzić wykopaliska. Poruszając się wolno wzdłuż kamiennej podstawy ceglanego muru, poszukuje dokładnej granicy protohetyckiej warstwy; punktu, w którym dziewicza gleba ciemnieje i odsłania miejsce, gdzie neolityczny lud, zamieszkujący tę okolicę, wzniósł swój pradawny akropol. Taką ma przynajmniej nadzieję.
To świetnie miejsce na akropol. Jeśli wystawi się warty, żaden wróg nie mógłby zbliżyć się niepostrzeżenie. Ostra, skalista grań wzgórza rozciąga się na pięćset metrów w poprzek cypla. Na zachodzie widać gładkie, błękitne morze, na wschodzie - pyliste, rozpalone równiny.
Halvorsen zagłębia lekko kilof, porusza ziemię, wpatruje się w nią, delikatnie zmiata pył na bok i znów sięga po ostrze. Nic. To nudna praca, ale przywykł do niej. Nieustanna harówka, paskudna monotonia, pot i kurz. Jeden kamień za drugim. Kopać, przesiewać, krok naprzód, i znów to samo. Z zazdrością myśli o Schliemannie, wydobywającym na światło dzienne komnaty pełne złotych skarbów, o Howardzie Carterze, kierującym promień latarki w głąb grobowca Tutanchamona. Rzecz jasna, oni także mieli za sobą miesiące i lata nudnej kopaniny.
- Miidilr Bej! - woła donośnie szorstki głos z dołu. - Mudiir Bej! - To jego tytuł: pan kierownik. Turcy nie potrafią, czy też nie chcą wymawiać jego nazwiska. Halvorsen z trudem dźwiga się z ziemi, wsparty na łopacie, i spogląda w dół wschodniego zbocza ku miejscu, w którym na krawędzi greckiego obozowiska pracuje Sparmann w towarzystwie trzech kopaczy. Ibrahim, brygadzista, stoi w rowie, triumfalnie unosząc w górę niezgrabny żółtobrązowy garniec.
- Co tam macie? - pyta Halvorsen.
Jane Sparmann, stojąca u boku Ibrahima, osłaniając usta dłońmi woła:
- Jest pełen monet! Głównie ateńskie sowy, ale są też monety z Koryntu i Syrakuz.
- Świetnie - odpowiada bez entuzjazmu Halvorsen. - Wypłać mu premię.
- Nie chce pan ich zobaczyć?
- Później.
Zawsze płacą kopaczom dodatkowo za każde znalezisko, które z łatwością dałoby się sprzedać, aby zniechęcić ich do ukrywania odkrytych drobiazgów. To śmieszny wydatek, sto lirów za każdą monetę. Odkrycie wyraźnie podnieciło Sparmann - jest jeszcze taka młoda! - jednakże dla Halvorsena monety, i w istocie cała grecka osada, stanowią jedynie irytującą przeszkodę. Wystarczy wbić w ziemię łopatę, by znaleźć dziesiątki greckich monet, a co do szczątków niewielkiej świątyni, niewyraźnych zarysów targowiska, kogo to obchodzi? Świat śródziemnomorski pełen jest greckich świątyń. To żadna nowina. Halvorsen szuka czegoś głębszego, starszego; tajemniczego źródła śródziemnomorskich bogactw. Nieznanej rasy, z której biorą swój początek tutejsze cywilizacje, osi, punktu stanowiącego ośrodek, promieniujący na cały świat.
Powraca do kopania.
Jednak niemal natychmiast słyszy okrzyk Ibrahima:
- Paydos! Paydos! - przerwa na lunch.
Halvorsen chętnie kontynuowałby pracę, jednakże stanowiłoby to oznakę złego wychowania. Robotnicy nie mogą uważać, że ich szef jest leniwy, ale nie należy także sprawiać wrażenia maniaka pracy. Kołysząc się, schodzi na dół do baraku, w którym każdy otrzymuje tradycyjny posiłek: oliwki, jajka, tuńczyka z puszki i ciepłe piwo.
- Co słychać, doktorze H.? - pyta Sparmann. Dziewczyna uśmiecha się ciepło. W istocie jest bardzo ładna, choć Halvorsenowi nie śniłoby się nawet jej tknąć, trudno natomiast wierzyć w jej dobre intencje. Sparmann doskonale wie, co słychać, co się dzieje. Jednakże z uprzejmości udaje, iż wierzy, że w końcu coś tu znajdą.
- Nowy wykop wygląda całkiem obiecująco - odpowiada Halvorsen. Czemu nie? Nadzieja nic nie kosztuje.
W tym sezonie pozostały jeszcze cztery tygodnie wykopalisk. A potem? Czy resztę roku spędzi jak zwykłe, zbierając pieniądze na następny sezon prac, składając podania o fundusze, wygłaszając serie wykładów, żebrząc w nieskończoność o łaski możnych, nie wspominając już o nie kończących się formalnościach, związanych z odnowieniem zezwolenia na wykopaliska, które zawsze napotykały niespodziewane przeszkody, związane z nagłymi zwrotami tureckiej polityki. O ileż łatwiej byłoby zrezygnować, wycofać się z czynnej pracy - napisać parę książek, zyskać lukratywną posadkę. Lecz to stanowiłoby przyznanie się do porażki. Wiedział, że publiczne ogłoszenie jego teorii stanowiło świadome ryzyko. Gdyby podobny pomysł zrodził się w głowie czterdziestolatka, ewentualne niepowodzenie zostałoby potraktowane przez kolegów po fachu jako zwykły wypadek przy pracy - oto kolejny młody uczony, którego ambicje przerosły zdolności. Jednakże w wieku Halvorsena podobna porażka stałaby się nieodwracalną oznaką upadku, starczego zdziecinnienia, nieszczęsnym epilogiem jakże wspaniałej kariery. Nie śmiał porzucić wykopalisk. Fakt, że z uporem obstawał przy swojej hipotezie, skazywał go na pozostanie w tym miejscu, pod rozżarzonym błękitnym niebem, póki nie znajdzie tego, czego szuka, albo nie padnie na placu boju.
- Może piwa? - pyta ktoś.
- Chętnie - odpowiada Halvorsen, ujmując w dłoń butelkę, choć wie, że napój będzie cienki, zwietrzały i niesmaczny. Nic nowego. To efes pilzen, paskudne tureckie piwo. Halvorsen wolałby carlsberga, jednakże Kopenhaga leży daleko stąd. Toteż pociąga głęboki łyk, krzywiąc się z niesmakiem. Więcej, sięga nawet po następną butelkę. Ciepłe i ciężkie, owszem. Zwietrzałe i nieświeże. I zdecydowanie jałowe
|
WÄ
tki
|