ďťż

Wyman niecierpliwie nacisnął pedał sprzęgła, wrzu- cił bieg i ruszyli z miejsca...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
- Do czwartku! - zawołał Carlo. - Ale pół godzi- 55 ny to za mało. Będę musiał cię namówić do zmiany, planów. Akurat! - pomyślał Wyman ze złością. Zmieniając biegi, przypomniał sobie imię, które padło z ust Carla. Emilio... Czy nie był to ten człowiek, którego minęli w drodze do Neapolu - młody chłopak bez ręki? Wyjeżdżali z miasta wzdłuż Via Foria, w kierunku Ogrodu Botanicznego. Stopniowo ruch zmniejszał się, skrzyżowania ulic stawały się rzadsze, chodniki pusto- szały. Opony mlaskały klejąc się do rozgrzanej smoło- wanej nawierzchni; wkrótce byli już z dala od smrodu spalin i zgiełku, jadąc szybko przez peryferie miasta, które znikały wśród pól konopi. Raz jeszcze Wyman doświadczył tego samego uczucia wyzwolenia, którego zaznał poprzedniego popołudnia. Tę lekkość ducha mą- ciła jedynie świadomość, że w Stravino będzie na niego czekał Don Ambrogio, by znów go wciągnąć w śred- niowieczne rojenia. - Dobrze się bawiłaś? - spytał Rosinę. - Bardzo. Było wspaniale. - To prawda, co mówiłem o przyjeździe pojutrze. - Nie chciał, aby myślała, że jego szorstkość była skie- rowana przeciw niej. - Tym razem rzeczywiście nie zatrzymam się długo. Ale będzie mi bardzo miło, jeżeli zdecydujesz się jechać ze mną. - Dziękuję Roberto. - Spojrzeli na siebie w tym samym momencie. - Czy odpowiedź mogę dać ci nieco później? - Oczywiście. Uśmiechała się rozmawiając z nim i pokazywała bia- łe zęby jak Gina, ale jej niechęć do udzielenia defini- tywnej odpowiedzi przypomniała mu, jak ostro odnio- sła się do Carla tuż przed odjazdem. Był to pierwszy wypadek, kiedy zauważył u niej objawy najmniejszego 56 choćby zniecierpliwienia czy złości. Tandetna elegancja restauracji przytłoczyła ją nieco i niemal nie odzywa- ła się w czasie posiłku upominając tylko od czasu do czasu Carla, by nie mówił tak głośno, albo zarzucając mu przesadę czy niesprawiedliwość wobec któregoś z mieszkańców Stravino. Poza tym jednak znajdowała się w nieprzerwanym niemal stanie radosnego podnie- cenia i gwałtowność jej wypowiedzi, szczególnie końco- wego: "Nie możemy być wszyscy tacy jak ty" - zasko- czyła Wymana. Zastanawiając się nad tym, z pewnego rodzaju zdumieniem zdał sobie nagle sprawę, jak mało właściwie o niej wiedział. Były oczywiście listy - najpierw od Giny, potem od Giuseppe. Ale gdy zastanawiał się nad tym dokładniej - cóż mu one mówiły? Rosina kończy w przyszłym ty- godniu siedem lat... Rosina wyrasta na ładną dziewczy- nę... Rosina pozdrawia cię, Roberto... Rosina bardzo ciężko przeszła śmierć biednej Giny... Rosina ma już szesnaście lat i z każdym dniem staje się bardziej po- dobna do matki... Rosina była w Cassino na ślubie swej kuzynki... Listy przychodziły dwa lub trzy razy w ro- ku, łącząc ze sobą oba brzegi coraz większej przepaści pomiędzy Filadelfią, Bostonem czy Syracuse a tym, co zdarzyło się w Stravino podczas tych ciężkich listopa- dowych dni. Za każdym jednak razem, gdy odczytywał starannie gęsto zapisane kartki, Rosina pozostawała dla niego tym chudym, długonogim sześcioletnim dziec- kiem, które siedziało wtedy w piwnicy. Bez względu na mijające lata taką właśnie zawsze ją widział. Podobnie zresztą inni - Don Ambrogio, Gina, Giuseppe i reszta - pozostali w jego pamięci jak żółknące odbitki, jak długo przechowywane fotografie, na których - aż do wczoraj - ich wygląd nie ulegał zmianie. Teraz luka została znów wypełniona, nowy zestaw fotografii ich wszystkich z wyjątkiem Giny był obecnie wywoływa- ny i wkrótce miał zostać utrwalony, a on go zabierze 57 ze sobą - być może na zawsze. Wiedział, jak teraz wy- glądają Don Ambrogio, Giuseppe, Carlo, stara kobieta, Eosina... Jakże dziwny był ten ich związek, zrodzony z przypadku, utrzymywany przez pół setki listów za- wierających chronologicznie opisane drobiazgi i odno- wiony teraz przez plotki i wyobraźnię w ciągu minio- nej doby. I jakże dziwne było, że oto wiózł tę dziew- czynę, tak zaskakująco podobną do matki, a równocześ- nie tak mu nie znaną, że zdumiała go jej reakcja, gdy Carlo wspomniał czyjeś imię. - Chciałbym cię o coś zapytać - powiedział przery- wając długie milczenie. - Ten chłopak, którego minę- liśmy jadąc dziś rano... - Słucham? Może podsunęła mu to wyobraźnia, ale zdawało mu •się, że zesztywniała nieco. - Mówiłaś, że to Emilio, prawda? - Tak. - Czy on jest jakąś osobistością w Stravino? - Osobistością?... Co masz na myśli, mówiąc: osobi- stością? - Och, sam nie wiem - powiedział. - Carlo wspomniał coś o nim i przypominam sobie, że kiedy jechaliśmy szosą... - Emilio i ja mamy się pobrać. - Pobrać się? Była to chyba ostatnia rzecz, jaką spodziewał się usły- szeć. Siedziała obok niego sztywna, wyprostowana, pa- trząc wprost przed siebie, z włosami rozwianymi przez pęd powietrza i nie wiadomo dlaczego usłyszana wia- domość sprawiła, że uczuł lekkie ukłucie w sercu. Przez chwilę - choć było to śmieszne - odczuwał równo- cześnie rozczarowanie i zazdrość, niemal jak gdyby po- wiedziała to do niego Gina. - No, jeśli dotąd nie jest osobistością w Stravino, to 58 z pewnością stanie się nią po ślubie z tobą - powie- dział swobodnie. - Kiedy ślub? Wzruszyła ramionami, nadal nie patrząc w jego stro- nę. - Jeszcze nie zostało to ustalone. - Czy będę miał okazję go poznać? Podrzuciło ich trochę na mostku przerzuconym przez kanał biegnący pod drogą. Sądził, że dziewczyna nie od- powiada, gdyż podobnie jak on odczuła przez chwilę mdłości, powtórzył więc pytanie: -Ś Czy poznam go? - Być może - powiedziała. Rzucił przelotne spojrzenie na jej ręce i zarys ner- wowych warg. A więc to tak! - pomyślał. - Dlatego ten facet machał za nami rano. To do niego Carlo robił aluzje... Uśmiechnął się sam do siebie z odrobiną smutku i z powrotem pogrążył się w milczeniu. Caserta pozostała w tyle za nimi, wkrótce opuścili już zwodniczo lśniącą drogę i zygzakiem wyjeżdżali z doliny Volturno. Zro- biło się nieco chłodniej i na całym błękitnym niebie nie było ani jednej chmury. Nie znam ich w gruncie rzeczy - myślał Wyman. - Nie tylko Rosiny - tak naprawdę to nie znam nikogo z nich, a w każdym razie nie jest to znajomość grun- towna. Byli tymi samymi ludźmi, a jednak innymi, i nagle poczuł się wśród nich obco, jak gdyby nie istnia- ły lata łączącej ich - jakkolwiek rzadko - korespon- dencji. A jednak, gdy w dziesięć minut później Stravi- no wyłoniło się nagle, gdy ujrzał jego stłoczone zabudo- wania i przysadzistą wieżę kościoła, od której odcinała się jak blizna załatana dziura od pocisku -Ś rozbudziły się w nim te same uczucia, które sprawiły mu ból po- przedniego dnia - niewytłumaczalne wrażenie, że bez względu na wszystko jakaś jego część zakorzeniła się tu już dawno temu
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.