ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
- Daj sobie spokój, dobra?
Ale Baylor nie zamierzał dać sobie spokoju. Wciąż dyskutował, przybierając przesycony długim cierpieniem ton kogoś, kto zachowuje się mężnie w obliczu wielkiej niesprawiedliwości. Mingolla próbował go zignorować, wpatrując się w etykietę swej butelki piwa: był na niej czerwono-czarny wizerunek gwatemalskiego żołnierza unoszącego karabin w geście zwycięstwa. Udany projekt, uznał, przywiódł mu na myśl te plakaty, które sam robił, nim go powołano - ale gdy się wzięło pod uwagę zawodność oddziałów gwatemalskich, heroiczna poza wojaka zakrawała na żart. Paznokciem kciuka wydrapał rysę przez środek nalepki.
W końcu Baylor odpuścił i siedział cicho, bezmyślnie wpatrzony w wypaczony fornir szynkwasu. Mingolla pozwolił mu na to przez minutę, a potem zapytał, nie odrywając wzroku od swojej butelki:
- Może byś tak puścił jakiś przyzwoity kawałek?
Baylor wbił brodę w pierś i uparcie milczał.
- To jedyne, co możesz zrobić, człowieku - ciągnął Mingolla. - Bo co ci jeszcze pozostaje?
- Jesteś szalony - rzekł Baylor. Błysnął wzrokiem w stronę Mingolli i wysyczał to jak zniewagę: - Szalony!
- Sam chcesz się zabrać do Panamy? Hu, hu, hu. Wiesz, - że we trzech coś żeśmy nakręcili. Razem dobrnęliśmy aż dotąd i jeśli tylko nie zmiękniesz, razem wrócimy do domciu.
- Nie wiem - odparł Baylor. - Nic już nie wiem.
- Spójrz na to w ten sposób - rzekł Mingolla. - Może wszyscy mamy rację. Może Panama to jest jakiś pomysł, ale po prostu jeszcze nie czas. Jeśli to prawda, dojrzejemy do tego z Gilbeyem wcześniej czy później.
Z ciężkim sercem Baylor się podniósł.
- Nigdy do tego nie dojrzejesz, człowieku - powiedział zniechęcony.
Mingolla łyknął piwa.
- Sprawdź, czy mają w szafie jakiegoś Prowlera. Mam nastrój na Prowlera.
Baylor stał przez chwilę niezdecydowany. Ruszył ku szafie grającej, potem się odwrócił w stronę drzwi. Mingolla się sprężył, gotów za nim pobiec, ale Baylor stanął i wrócił do baru. Napięcie nakreśliło na jego czole głębokie bruzdy.
- Okay - wydusił. - Okay. Jutro o której? Dziewiąta?
- Punkt - odwracając się, odparł Mingolla. - Kantyna.
Kątem oka dostrzegł, że Baylor przemierza salę i pochyla się nad szafą grającą, aby zobaczyć, co w niej mają. Poczuł ulgę. Tak się właśnie zaczynały ich wszystkie przepustki. Gilbey leciał za kurwą, Baylor puszczał płyty, a on pisał do domu. Podczas pierwszej przepustki opisał rodzicom wojnę i jej dziwaczne formy wzajemnego wyniszczania się; potem, uświadomiwszy sobie, że taki list zaniepokoi matkę, podarł go i napisał inny, w którym donosił po prostu, iż u niego wszystko w porządku. Podarł również ten list, ale rozważał, jak by zareagował ojciec, gdyby go przeczytał. Pewnie gniewem. Jego ojciec wierzył bez zastrzeżeń w Boga i ojczyznę, i choć Mingolla pojmował daremność odwoływania się do jakiegokolwiek kodeksu moralnego w obliczu szaleństwa, które go teraz otacza, przekonał się, że coś z doktryny ojca zostało mu jednak zaszczepione; nigdy nie potrafiłby zdezerterować, tak jak nalegał Baylor. Wiedział, iż to nie takie proste, że również inne czynniki są odpowiedzialne za jego oddanie służbie, skoro jednak ojciec z radością przyjąłby na siebie odpowiedzialność za ten fakt, Mingolla skłaniał się, by winę zwalić właśnie na niego. Próbował sobie wyobrazić, co jego rodzice robią w tym właśnie momencie - ojciec ogląda Metsów w telewizji, matka grzebie w ogródku - i z tym obrazem przed oczami zaczął pisać: Kochani Mamo i Tato, pytaliście w Waszym ostatnim liście, czy moim zdaniem wygrywamy te wojną. Tu, u nas, w odpowiedzi na to pytanie reagują najczęściej tępymi spojrzeniami, bo większość ludzi ma taką wizję wojny, w której ostateczny wynik nie jest istotny. Jeden mój znajomy facet zapodaje tekst o tym, jak to wojna jest operacją magiczną o olbrzymich proporcjach, jak przemieszczenia samolotów i pododdziałów wypisują na obliczu rzeczywistości mistyczny znak i jak - żeby przeżyć - musisz wykombinować swoją pozycję w ramach wzoru i odpowiednio do tego się zachować. Mam pewność, że w Waszych uszach zabrzmi to obłędnie, ale tu wszyscy są na swój sposób obłąkani (w istocie jeden konował przeprowadził badania na temat skali przesądów pośród sił okupacyjnych). Szukają magii, która zagwarantuje przeżycie. Może trudno Wam będzie uwierzyć, że podpisuję się pod rzeczami tego rodzaju, ale czynię to. Wyrzynam swoje inicjały na pociskach, noszę pod hełmem papuzie pióra... i robię jeszcze wiele innych rzeczy.
Żeby wrócić do Waszego pytania: staram się wykrzesać z siebie coś więcej niż tępe spojrzenie, ale nie potrafię dać Wam prostego tak albo nie. Aż tak zgrabnie nie da się tego wszystkiego podsumować. Ale mogę zilustrować sytuację pewną historią, którą zaraz opowiem, i pozwolić Wam samym wyciągnąć wnioski. Setki opowieści spełniłyby tę rolę, ale przychodzi mi do głowy akurat ta, która dotyczy Zaginionego Patrolu...
Z szafy grającej huknął utwór Prowlera i Mingolla przerwał pisanie, żeby posłuchać: była to wściekła, porywająca muzyka, napędzana tą samą, jak się zdawało, agresywną paranoją, której kulminacją stała się wojna. Ludzie odtrącali krzesła, przewracali stoliki, żeby tańczyć na opróżnionych miejscach; ściśnięci jak śledzie mogli się tylko tasować w rytm muzyki, ale ich przytupywanie rozkołysało żarówki na końcach przewodów i na ściany zaczęła bryzgać purpurowa poświata
|
WÄ
tki
|