ďťż

Wśród nich znajdowało się dwóch synów Jakuba i trzech jego pomocników, również Halef był już na miejscu...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
W ogóle zdawało mi się, że z pełną godności zręcznością wczuł się w swoje obecne położenie, przy czym bardzo mu się przydała znajomość tureckiego, którego pilnie uczył się w Egipcie, w Mosulu, jak i przestając ze mną. W czasie początkowo rwącej się konwersacji popijano wonne likiery, pykając przy tym z nieodzownych fajek. Później jednak wniesiono strawę, na której widok mój dobry Halef nie całkiem potrafił się opanować: obiema rękami mimowolnie odgarnął od ust szesnaście włosów tworzących jego wąsy. Oprócz znanych mi już potraw był tam także mus z tobby i habb el asu*, sałatka z siibbh el beladu, czerwonego korzenia, podobnego do naszej marchwi, pieczone sziirsz el mahrut*, mocno przypieczone jaszczurki, nazywane przez Jakuba Afaraha dobb, których mięso bardzo mi zasmakowało. Podczas dalekich podróży najłatwiej można się wyzbyć uprzedzeń. Po jedzeniu uprzątnięto półmiski i naczynia, po czym… wniesiono fortepian. Proszące spojrzenie Jakuba Afaraha wyjaśniło mi, czego ode mnie oczekiwano, nie zwlekając tedy zgodziłem się spełnić mój obowiązek. Postawiłem tylko jeden warunek, przy którym twardo obstawałem. Poprosiłem mianowicie, ażeby usunięto zasłonę. Jakub spojrzał na mnie z lękiem. — Dlaczego, efendi? — Ponieważ ten aksamit do tego stopnia wchłonie dźwięki mojej muzyki, że niewiele dla was pozostanie pięknych tonów. — Ale tam siedzą kobiety! — Są zakwefione! Dopiero po dłuższych pertraktacjach ze swymi gośćmi Jakub odważył się odsunąć zasłonę, a wtedy ujrzałem trzydzieści kilka postaci kobiecych, które przycupnęły na miękkich matach rozłożonych na posadzce. Robiłem, co w mojej mocy, żeby je zabawić, odśpiewałem także kilka piosenek, których słowa, na ile zdołałem, tłumaczyłem w czasie śpiewu na arabski. Kiedy skończyłem, Jakub podprowadził mnie do małego zakratowanego okienka, które wychodziło na ulicę Prostą. Na dole, przez całą szerokość ulicy, stał gęsty tłum słuchaczy. Co mogli sobie pomyśleć ci damasceńczycy, słysząc mój śpiew? Goście Jakuba w żadnym wypadku nie uważali mnie za szalonego, choć zaprezentowałem im „ton mojego gardła”, czego nie robi żaden prawowierny; byli już dostatecznie oświeceni, żeby nie psuć sobie rozkoszy słuchania małostkowymi skrupułami, i około północy opuścili dom z postanowieniem, że wkrótce znów przyjdą w odwiedziny. Co się zaś tyczy pań, to widziałem ponad trzydzieści par oczu i nic więcej. Jakub odprowadził mnie do pokoju, ciesząc się, że pozwoliłem jego synowi Szafeiowi, aby nam towarzyszył. Szafei ubolewał, że tego wieczora nie mógł być tutaj jego pomocnik ze sklepu. — Sprawiłbyś mu wielką radość — rzekł do mnie pan domu. — To mądry człowiek i kocha muzykę. Może rozmawiać z tobą w języku Włochów, Francuzów i Anglików. — Pochodzi z Damaszku? — spytałem, chcąc uprzejmie podjąć temat. — Nie — odpowiedział Jakub. — Pochodzi z Adrianopola i jest wnukiem mego stryja. Nazywa się Afrak ben Hulam. Nigdyśmy go jeszcze przedtem nie widzieli; przybył do mnie z listem swego ojca i pismem mego brata Mafleia ze Stambułu, żeby pogłębić znajomość handlowego rzemiosła. — Dlaczego nie pojawił się dziś wieczór? Afrak był zmęczony i nie czuł się dobrze — odparł Szafei. — Kiedy wrócił ze święta, powiedziałem mu, że przyjechał do nas Kara ben Nemsi efendi, który dziś wieczorem będzie muzykował. Miał ochotę przyjść, był jednak chory i blady jak trup. Ale muzykę i tak słyszał, bo śpi blisko pokoju, w którym się zebraliśmy. Posiedzieli u mnie chwilkę, po czym wyszli, ja zaś ułożyłem się na spoczynek. Na tych poduszkach spało się zupełnie inaczej niż na pustynnym piasku! Rankiem, po przebudzeniu, usłyszałem śpiew bülbüla*, który siedział na gałęzi przed moim oknem. Również Halef był już na nogach; kiedy wszedłem do jego pokoju, pił kawę i pogryzał ciasteczka. Dotrzymałem mu towarzystwa, po czym zeszliśmy na podwórze, aby wypalić fajkę przy basenie. Najpierw jednak zajrzałem do koni. Stały na marmurze wyściełanym słomą i żarły daktyle; stwierdziłem, że zaopatrzone były nie gorzej od nas. Koło źródła zbliżył się do nas Szafei, aby się pożegnać i zaprosić nas do złożenia mu wizyty na bazarze. Musiał tam spędzić cały dzień, gdyż jego kuzyn–pomocnik poczuł się jeszcze gorzej i nie mógł wstać z łóżka. — Efendi, ja wiem, żeś ty jest hekim… — rzekł. — Kto to powiedział? — przerwałem mu. — Wówczas nad Nilem pomogłeś wielu chorym, Isa nam o tym opowiedział. Dlatego prosiłem mego kuzyna, żeby z tobą porozmawiał, ale on nie chce tego zrobić. Wyjaśnił mi, że ta choroba często mu się przydarza, ale zawsze ustępuje po dwóch dniach. Nie zechciałbyś go odwiedzić? — Nie. Afrak sobie tego nie życzy, a i ja nie jestem prawdziwym hekimem. Kiedy młodzieniec się oddalił, usłyszałem pojedyncze dźwięki fortepianu; klawisze naciskała jakaś ostrożnie badająca tony dłoń, zaś po krótkiej chwili przyszedł czibukczi i poprosił, żebym udał się z nim na górę. Stała tam jedna z dwóch córek Jakuba; wyszła mi naprzeciw z błagalnym gestem. — Efendi, tak bardzo bym chciała jeszcze raz usłyszeć pieśń, którą wczoraj zagrałeś na zakończenie. — Usłyszysz ją. Usiadła w kącie, opierając głowę o ścianę. Zacząłem grać. Była to wspaniała pieśń kościelna Michaela Haydna, „Tu przed Twoim Majestatem w proch się rzucił wiernych tłum”. Zagrałem melodię kilkakrotnie, odśpiewując też kilka zwrotek tekstu. Dziewczyna słuchała z zamkniętymi oczami i rozwartymi wargami. — Mam coś jeszcze zagrać? — spytałem na zakończenie. Podniosła się i podeszła do mnie. — Nie, efendi. Piękna tej muzyki nie powinna umniejszać żadna inna. Kto u was śpiewa takie słowa i melodie? — Czynią to mężczyźni, kobiety i dzieci w każdej chrześcijańskiej świątyni. A jeśli ktoś jest pobożnym ojcem, śpiewa je w domu ze swoją rodziną. — U was musi być pięknie, efendi! Wy nie ograniczacie wolności waszych bliskich. Wasi kapłani, z którymi śpiewacie takie pieśni, muszą być lepsi i życzliwsi od naszych, którzy twierdzą, że Allach nie dał kobiecie duszy. Niech Allach pokarze ich i Proroka za to kłamstwo! Ale tobie, efendi, serdecznie dziękuję! Wyszła, ja zaś spoglądałem za nią w milczeniu. Tak, Wschód łaknął wybawienia z ciasnych, tysiącletnich więzów. Kiedy się to dokona? Zamknąłem fortepian; nie mogłem grać dalej, gdyż każdy nowy ton musiał niechybnie zatrzeć wrażenie wywołane pobożną pieśnią, które dziewczyna chciała zachować w pamięci. Zszedłem tedy na dół i kazałem osiodłać trzy osły, żeby wspólnie z Halefem poczynić drobne sprawunki. Ponieważ mieliśmy sporo czasu i nigdzie nam się nie spieszyło, z ciekawości urządziliśmy sobie przejażdżkę po ulicach, odwiedzając nawet ciasną, brudną dzielnicę żydowską. Nie brakowało tam zniszczeń i nędzy. Pomiędzy resztkami wspaniałych budowli tkwiły rozpadające się chaty
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.