Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Ale musicie leżeć na ziemi, póki nie upewnimy się, że cały teren jest oczyszczony. Kapitan Moncada i jego ludzie będ± się wami opiekowali i odprowadz± do ¶migłowców. Proszę ¶ci¶le wykonywać wszystkie polecenia kapitana.
– A nasz ambasador? – odzywa się jaki¶ głos.
– Bardzo Ľle z nim, ale przeżyje.
Ta wiadomo¶ć jest powitana chóralnymi okrzykami wielkiego zadowolenia. Na lewo ode mnie człowiek Moncady zakłada kajdanki rzekomym studentom, w istocie opryszkom. Zachowuj± się teraz jak baranki. Kajdanki na ręce i nogi. Zabrakło mu kajdanek. Zwraca się do mnie: – Może mi pan pożyczyć swoje, pułkowniku?
Odpinam je od szelek i rzucam. Na zewn±trz jest jeszcze daleko do pełnego opanowania sytuacji. I nie chodzi mi wcale o wybuchy i strzelaninę za murami ambasady. Zajadle ujadaj± co najmniej dwa karabiny maszynowe umieszczone na dachach. Wł±czam nadajnik:
– Wampir Jeden do Bazy. Zgło¶cie się.
– Baza do Wampira Jeden, słuchamy.
– Wszyscy zakładnicy uwolnieni, zgromadzeni w budynku biurowym. Ambasador w złym stanie, ale żywy, pod ochron± w wartowni. Na dachach nadal aktywne karabiny maszynowe w rękach wroga. Koniec.
Słyszę głos Simmonsa, podniecony, ale i nabrzmiały ulg±:
– Dobra robota, Wampir Jeden. Chcecie wsparcia lotniczego?
– Żadnych takich, Al! Żadnych nalotów.
– Czy jeste¶ pewien, Jerry?
– Cholernie pewien. Sami je zlikwidujemy. Chwilowo niech ¶migłowce ewakuacyjne czekaj± na linii brzegu.
– Dobra. Powodzenia.
Potrzebne mi s± teraz meldunki sytuacyjne. Do diabła z kodami. Po pierwsze chcę wiedzieć, kto złamał kark spadaj±c na sam ¶rodek ambasady.
– Slocum do Lewisa. Zgło¶ się.
– Tu mówi Spooner, sir. Lewis dostał.
– Rozumiem. Melduj, Spooner.
– Załatwiłem jeden karabin maszynowy na dachu biurowca, ale potem ostrzelali mnie z dachu rezydencji i wyl±dowałem twardo koło basenu.
– Ko¶ci masz całe?
– Złamałem praw± nogę. Ale jestem tu pod ¶cian± rezydencji, na rogu, mam pełne pole ostrzału, aż na zachodni skraj biurowca. Nikt tędy nie przejdzie.
– Dobra robota! Wkrótce cię zabierzemy. Castaneda, zgło¶ się!
– Tu Castaneda. Mój budynek mieszkalny czysty. Piętna¶cie wrogich trupów, dwunastu jeńców. Maj± obr±czki na r±czkach i nóżkach. Własne straty zero. Nie mogę jednak przej¶ć do biurowca. Odcinaj± mi drogę dwa karabiny maszynowe na dachu rezydencji.
– Okej. Czekaj na nas. Zgło¶ się, Sacasa!
– Tu Sacasa. Budynki mieszkalne dwa i trzy pod nasz± kontrol±. Nieprzyjaciół zabitych dwudziestu dwóch. Trzech jeńców. Legrand ranny od odłamków własnego granatu. Klatka piersiowa i ramiona, ale może chodzić. Też nas uziemiaj± te dwa kaemy.
– Dobra. B±dĽ na nasłuchu.
Mam teraz cholerny problem. Może trzeba było zgodzić się na lotnicze wsparcie? Przecież w rezydencji nie ma nikogo z naszych. Niech rozwalaj± budynek. Ale nie! Niech mnie gę¶ kopnie, i to porz±dnie, je¶li sam nie potrafię tego załatwić. Spooner jest na rogu rezydencji odległej ode mnie o jaki¶ dwie¶cie metrów. Tak, sam tych drani załatwię. Z leż±cych na podłodze odzywa się jaki¶ głos:– Pułkowniku, pułkowniku!
Barczysty chłopak. Melduje się: – Starszy sierżant Cowder, Piechota Morska. Mamy tu piętnastu ludzi. Możemy panu pomóc?
W czym oni mi mog± pomóc? Ale twarz faceta wyraża pełn± gotowo¶ć. I miał tyle rozs±dku, żeby się nie podnosić. Przez cały czas leży. Rozs±dny chłop.
– Dobrze, sierżancie – odpowiadam. – Nie mamy zapasowej broni, ale może pan pozbierać co się da od strażników. Kapitan Moncada obejmie nad wami dowództwo.
Polecam Moncadzie, aby tymi ludĽmi wzmocnił posterunki dokoła budynku i ustawił parę czujek.
Teraz muszę się dostać na ten cholerny dach rezydencji. Piechota Morska podnosi się z podłogi, a ja pytam: – Niech się zgłosi szef administracyjny ambasady!
– Jestem tutaj, pułkowniku... George Walsh.
Facet w ¶rednim wieku, okr±gła buĽka. Pytam go: – Czy jest jaki¶ inny sposób dostania się na dach rezydencji oprócz stropowego włazu?
Walsh przecz±co porusza głow±. Odzywa się Moncada: – To byłoby samobójstwo, pułkowniku. Strzeg± pilnie wszystkich wej¶ć, a może nawet założyli tam ładunki wybuchowe.
Twarz Walsha nagle się rozja¶nia.
– Zaraz, zaraz. Na tylnej ¶cianie jest gruba rynna od dachu do ziemi.
– W planach tego nie ma – stwierdzam.
– Bo nie było. Następnego dnia po przyjeĽdzie nowego ambasadora mieli¶my tu sztormow± ulewę. Normalne odprowadzenie wody nie wystarczyło. Zalało nawet czę¶ć rezydencji. Ambasador kazał natychmiast założyć dodatkow± rynnę. Jeszcze jej nie ma na planach.
– To ¶wietnie.
Biorę od Moncady zapasowy magazynek do mojego Ingrama i trzy dodatkowe granaty. Razem mam ich siedem.
Wł±czam mikrofon i mówię: – Wszystkie jednostki, ogień na dach rezydencji za sze¶ćdziesi±t sekund. Trzymać go przez trzydzie¶ci sekund i przerwać.
Wył±czam mikrofon i powiadam do Moncady: – Je¶li mnie załatwi±, to wezwij wsparcie z powietrza.
– Tak jest, sir. Powodzenia, sir! – odpowiada mi.
Zbliżam się do wyj¶cia i czekam obok Shawa. Nagle rozpoczyna się ogień zaporowy
|
WÄ…tki
|