ďťż

"Widzisz, Panie, on jest jak chłopiec - mówiła w myślach...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
- Strzeż go! Oddal od niego niepokoje. Pozwól mu odjechać w spokoju. Niech w jego sercu nie zostanie żadna tęsknota, żaden smutek. On Tobie idzie służyć. Niech pójdzie - i niech wróci. A to, co boli, spraw, niech zostanie ze mną..." 8 W drugiej połowie czerwiec stał się suchy i upalny. Łąki dojrzały wcześnie i na zboczach górskich widać było żeńców, jak zanurzeni po pas w rozchwiei wąsatych kłosów i różnobarwnego kwiecia posuwali się wolno naprzód, biorąc co chwila szeroki zamach. Zżęte trawy, pod palącymi promieniami słońca, traciły szybko swe żywe barwy; blakły, leżały na jaskrawozielonym polu poszarzałymi pasmami. Za to płynęła od nich coraz mocniejsza woń. W południe gromady kobiet i dziewcząt biegły z pól, by zaraz powrócić z jedzeniem dla kosiarzy. Nazajutrz, w dniu święta Jana Chrzciciela, poczet książęcy miał wyruszyć w drogę do Smalkandy. Lennicy księcia mieli się tam zebrać, ale niektórzy z nich, którym droga wypadała przez Eisenach, zjechali do Wartburga, by ciągnąć razem z landgrafem. Zamek pełen był ludzi i koni, część nawet musiała zatrzymać się po gospodach w mieście. Elza uwijała się, gościła przybyłych, rozmawiała z nimi, uśmiechała się do nich. Była tym tak zmęczona, że z niecierpliwością czekała nocy. Ale świętojańska noc zwlekała z nadejściem, jak spóźniająca się na umówione spotkanie zalotnica. Dzień ciągnął się, zda się, bez końca, słoneczny, gorący, gwarny. W końcu jednak przyszła noc i rozpostarła nad wzgórzami swój delikatny płaszcz ni to mroku ni to mgły. W dole nad zlewiskiem rzeczek zapłonęły niezliczone ognie. Słychać było stamtąd krzyki, wołania i wesołe śpiewy bawiącej się młodzieży. Nikt nie spał ani w zamku, ani w mieście. Jedni pobiegli patrzyć na zabawy nad rzeką, inni spędzali noc w gospodzie przy winie, jeszcze inni żegnali się i spędzali ostatnie chwile z najdroższymi. Na zboczu góry zamkowej wszędzie tuliły się do siebie szepczące pary. I oni nie spali. Siedzieli przytuleni w małej, kamiennej loggii, której okna wychodziły na dziedziniec zamkowy. - Więc pozwalasz? - upewniała się. - Dobrze, jedź. Żeby ci tylko nie zaszkodziło! - Nie zaszkodzi, braciszku. A tak będę mogła być dłużej z tobą. - Bardzo tego pragnę. Ich dłonie splatały się, rozplatały i znowu wiązały ze sobą. Serca uderzały jednym rytmem szybko i mocno. - Henryk będzie się zajmował sprawami księstwa. Znasz go. Jego czasami gryzie zazdrość. Ale naprawdę ma dobre serce. Nie skrzywdzi was. - Wiem, braciszku... - Konrada wysyłam do rycerzy zakonnych na ziemie księcia mazowieckiego. Niech się tam otrze. Na jesień wróci. - Tak... - Matka zapewniła mnie, że gdy twój czas przyjdzie, przeniesie się na zamek i będzie cię wyręczała w doglądaniu starszych dzieci. - Jestem jej wdzięczna, że chce wyrzec się ciszy zakonnej celi... - Dietrichowi poleciłem pilnować, by ci nigdy nie zabrakło żywności. Twój szpital będzie miał także wszystko, czego mu potrzeba. - Dziękuję ci, braciszku... - Mistrz Konrad będzie teraz więcej przebywał na zamku. Tak jak radził von Salza, oddałem mu zarząd Kościoła. Zrobiłem to, choć przeraża mnie jego twardość. Elzo, powiedz, czy on naprawdę nie jest dla ciebie za surowy? - Nie, braciszku. - To człowiek nieugięty. - Żąda tylko tego, co dobre. - Znasz go lepiej ode mnie... Rozmawiałem z nim jeszcze dawniej. Prosiłem, by ci nie odmawiał swej opieki. Przyrzekł. Lecz... - Czy nie mówiliście o ziemiach pana arcybiskupa? - Nie... Teraz nie czas się tą sprawą zajmować. Zresztą arcybiskup Zygfryd również jedzie na wyprawę. Obiecuję ci, że omówię z nim nowy układ. Ale nie mogę uczynić tego teraz, gdy odjeżdżam, a ciebie zostawiam! Mogłabyś się znaleźć w kłopotach. - Księstwo bogate. - Nie, nie! Teraz nie! Gdy wrócę, załatwię. Przecież odjeżdżam walczyć o Grób Święty. Nikt nie może żądać, abym w takiej chwili nie troszczył się o to, co zostawiam. Zapanowało między nimi milczenie. Krótka noc przelewała się po niebie kaskadą gwiazd. W dole bez przerwy kręcili się ludzie. Słychać było stąpania na wykładanym kamiennymi płytami dziedzińcu i przytłumiane, a jednak mocno rozbrzmiewające głosy. Parskały konie, dla których zabrakło miejsca w stajniach; stały uwiazane do długiego koniowiązu, postukując kopytami. Czas biegł. - Więc chcesz - podjął - aby to, co się narodzi, poświęcone zostało Bogu? - Proszę cię, abyś się na to zgodził - odpowiedziała. - Wyruszasz w dniu świętego Jana. Byłoby dobrze, abyśmy naśladowali jego rodziców... - Niech więc będzie, jak chcesz. Jeśli narodzi się chłopiec, oddamy go do braci w Rumersdorf... - A jeśIi dziewczyna, do sióstr w Altenberg, Dobrze? - Zgoda. Znowu milczeli czas jakiś. Potem odezwał się Ludwik: - Strzeż Hermana. Jest dziedzicem księstwa... Nie odpowiedziała, jakby nie dosłyszała jego słów. Na dole ktoś zaczął brząkać na cytrze, a potem cicho zaśpiewał. Z ciemnego kąta w załomie murów podniósł się głos męski, niski, pełen barw. Ludwik wychylił się z okna, ale nie mógł zobaczyć śpiewaka. Poznał go jednak po głosie. - To Gerhard - rzekł. - Wiesz, ten minnesaenger. - Co śpiewa? - zapytała. - Czy pieśń pobożną? - Tak. Posłuchaj. Z dołu rozlegało się: Świat oszukańczy uśmiecha się do mnie, Ale nie pójdę za jego zwodniczym wołaniem, Bo na tej ziemi nie ma radości bez łez, Jak nie ma róży, by wolna była od kolców. Wszystko marność i smutek, i zdrada. Tylko przez znak Chrystusowy idziemy do radości, Tylko on przynosi prawdziwy uśmiech... - Pobożnie śpiewa... - przyznała. Spuściła głowę, zdawała się przetrawiać w sobie usłyszane słowa
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.