ďťż

Widziałem nasz dawny salon przy Stubenringu, a nawet fragment widoku za oknem i balustradę balkonu...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Szybko wycofując się stamtąd, wymazując w pamięci tamtą scenę, ujrzałem natychmiast L. na młodzieżowym balu u pani B., również salon, tyle że większy od naszego, i odmiennie rozmieszczone wielkie okna. Tłum dziewcząt i chłopców, a miedzy nimi L., znakomicie zapamiętana przeze mnie. W jasnoróżowej muślinowej sukni sięgającej niemal do kostek, w białych pantofelkach i nieco zmienionym z okazji balu uczesaniu: krótki warkocz tym razem, rozpleciony, spięty kokardą i niby koński ogon luźno spuszczony na plecy. Gdy ją sobie z pamięci wydobyłem i próbowałem należycie ustawić, przystanęła istotnie, lecz, zerkając na mnie spod oka, zaczęła łakomie zajadać poziomki z kremem z płaskiego talerzyka. Widziałem jej usta umazane kremem, a gdy podszedłem bliżej, trysnęła na mnie spomiędzy 160 warg, pomagając sobie językiem i marszcząc nos. Uwalany, zacząłem wycierać twarz i ubranie, a ona znikła gdzieś, zapodziała się, tak że nie mogłem jej w ogóle więcej odnaleźć. Usiłowałem jeszcze wyobrazić ją sobie na plaży w Grado, ale było to tak dawno, że prócz kolorowej piłki skaczącej po falach nie udało mi się nic innego zobaczyć. Zdawało mi się — a już zaczynałem zapadać w sen, zmęczony pracą wyobraźni — że wchodzę po kolana w wodę, próbując wyłowić skaczącą w morzu piłkę, która zaczynała w miarę mego wysiłku przeobrażać się w L., lecz obraz szybko rozpłynął się w czymś letnim, ciepło-wodnistym, i wreszcie znikł." Grado, latem 1910: „Gdzieś daleko widnieje od paru minut niewielki statek. Zbliża się. Jest to vaporetto płynący z Triestu. Nikła smuga dymu w bezwietrznym przedwieczornym niebie. Nad statkiem dwie mewy. Jedna nieco wyżej, druga z boku i niżej. Nurkuje i za chwilę jest już wysoko, trzepocąc skrzydłami i niosąc w dziobie wyłowioną zdobycz. Widzę teraz całkiem wyraźnie panią w słomkowym kapeluszu owiniętym błękitną woalką. Rzuca z pokładu jakieś okruchy. Obie mewy znów nadlatują, zniżają się nad same fale, kwiląc, i następnie wznoszą wysoko. Patrzę pod nachylone słońce. Czarna kula i dokoła niej jasne, aż bolesne, rażące oczy koła i kręgi. Obracają się niby Riesenrad w Praterze. Lieschen, kilka lat temu, do mnie, patrząc w górę, zadarłszy głowę w słomkowej budce, związanej pod szyją szafirową wstążką: - Ty byś się bał. Wiem. Nie mów mi, że nie. Bałbyś się, bałbyś się, bał, bał, bał! — i tupie nogą. Stoję obok ze spuszczoną głową i _czuję, jak narasta we mnie chęć buntu. — Wcale nie — zaczynam niezbyt pewnym głosem, gdyż czuję, że istotnie brak mi odwagi, aby podjąć de- 11 — Król Obojga Sycylii ^i III cyzję. Ale Lieschen nie słucha. Biegnie ku karuzeli. nieruchomej w tej chwili, i dyga przed jakimś nieznajomym panem, szykującym się wraz ze swą towarzyszką do zajęcia miejsca w wagoniku. Tamten — widzę to dokładnie — śmieje się i zagarnia L. ramieniem, pomagając wejść jej do gondoli wyglądającej jak mały wagonik. I ku memu przerażeniu Riesenrad zaczyna się obracać, widzę L. wychyloną przez okno i kiwającą ręką, nie do mnie, do matki, która nadbiega gdzieś z boku, niosąc zakupione ciastka, wyraźnie zaniepokojona. Więc wołam na cały głos: — Mamo, mamo, ona pojechała, ona pojechała, a ja zostałem!... — Pojedziesz następnym razem — pociesza mnie, lecz ja wciąż w stanie najwyższego podniecenia, wprost rozpaczy, tupię nogami, odmawiam ciastek, zachowuję się w ogóle nieco histerycznie, do tego stopnia, iż dopiero ojciec musi mnie wziąć energicznie za rękę i odprowadzić na bok. — Wstydziłbyś się. Taki duży chłopak... — potrząsa mną, nieco poirytowany. Bo ludzie stojący obok przyglądają nam się rozbawieni. Nade mną obroty olbrzymiego koła z uczepionymi wagonikami, w których siedzą, obejmując się, rozbawione pary, żołnierze i panny służące, mo-dystki i koncypienci, kelnerki i ekspedienci z magazynów przy Mariahilferstrasse. Obok nas starszy pan w meloniku patrzący w górę, w towarzystwie dwu chłopaków nieco młodszych ode mnie, którzy podsłuchali widocznie naszą rozmowę i czynią na mój temat niezbyt pochlebne uwagi, trącając się łokciami. Nawet Detta, która trzymała się cały czas matki, patrzyła na mnie nie bez złośliwego zainteresowania, pytając w kółko: — Mamo, powiedz, co jemu się stało, powiedz, dlaczego on robi takie miny... Kiedy to było? — zastanawiam się. — Chyba w tysiąc dziewięćset szóstym... A może w siódmym? 162 A więc miałem wówczas trzynaście lub czternaście lat a Lieschen piętnaście albo szesnaście. Teraz morze jest zupełnie płaskie, nieruchome jak lustro, białawosrebrne, plaża zaś pusta. Kosze rzucają ukośne wydłużone cienie. Chłopak hotelowy zbiera porozstawiane wzdłuż brzegu kolorowe wielkie parasole. Otrzepuje je z piasku, zamyka, odkłada na bok. Vaporetto podchodzi do niewielkiego drewnianego mola. Na pomoście stoi kilka osób. Marynarz w białej bluzie z granatowym kołnierzem, z brodą zwaną we francuskich powieściach Ťen collierť, czarną i kędzierzawą. Czeka, aż mu z pokładu parowca rzucą linę, którą za chwilę przywiąże do oślizgłego, pokrytego zielonym szlamem słupa. Statek wydaje przeraźliwy gwizd. Jeden, a potem drugi, krótszy. Ten drugi wesoły, jakby powitalny. Parowiec niesie na dziobie, odgarnia burtą, gdy zawraca, ustawiając się bokiem do mola, wał białej piany. Kilka krótkich, łagodnych fal uderza o pale pomostu. Półkoliste zatoki rozlane na mokrym piasku. I liczne głosy. Kobieta, ta sama, która przed chwilą karmiła mewy, i dziecko. Chłopczyk w marynarskiej czapeczce ze zwisającą na plecy wstążką i jakimś napisem na otoku. Wyprzedza kobietę i szybko wbiega na kładkę, ledwie podstawioną przez brodatego majtka. Ten, śmiejąc się, chwyta malca na ręce i wynosi na brzeg. Gruby mężczyzna ostrożnie stawia kroki na pomoście, trzymając się linowej barierki. Widać dokładnie z mego miejsca jego biały garnitur z surowego jedwabiu i pikową kamizelkę, na której kołysze się łańcuszek od zegarka i kilka breloków. Ocierając pot z czoła, przystaje obok budki, w której sprzedaje się bilety na vapo-retto. O coś pyta
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.