ďťż

Wędrował wzdłuż Main Street, notując w pamięci miejsca, gdzie mógłby zasięgnąć informacji...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Zauważył restaurację, która o cudzie, nie serwowała potraw z grilla. Clyde&Claire Cafe. Menu w oknie zawierało dumny spis dań. Aromat ciasta i ciężkiego sosu dobywający się z wnętrza kusił, ale Ben zdecydował się nie wstępować. Może, jeśli mu starczy czasu, przyjdzie tutaj w porze lunchu na pieczonego kurczaka i smażoną okrę. Półciężarówka zmierzająca w przeciwnym kierunku, skręciła o osiemdziesiąt stopni i zatrzymała się na poboczu przed Benem. Wysiadło z niej dwóch młodych ludzi, nie mieli więcej niż siedemnaście, osiemnaście lat. Obaj ubrani w odświętne ubrania i czapki jak do baseballa. Na jednej widniała reklama traktorów Johna Deere’a, a na drugiej wyposażenia rybackiego firmy Shakespeare. Chłopcy byli szczupli i muskularni. Miejscowi twardziele. – Ty jesteś prawnikiem z wielkiego miasta? – zapytał jeden z nich. – Nazywam się Ben Kincaid. A kim ty jesteś? – Garth Amick. Tak mi się wydawało, że to ty. – Podszedł do Bena. – Chciałbym zamienić z tobą kilka słów. – Okay, mów. – Nie przepadam za ludźmi, którzy pojawiają się w naszym mieście i wywołują kłopoty. – Mogę to zrozumieć. Zapewniam cię jednak, że nie mam najmniejszego zamiaru... – Muszę nadmienić, że nie szalałem ze szczęścia, kiedy Wietnamczycy osiedlili się w pobliżu. Ale potem poznałem kilku z nich i okazali się dobrymi, uczciwymi ludźmi. Zaprzyjaźniliśmy się. Później te zbiry z ASP zaczęły podkładać ogień i ludzie ze strachu tracili rozum. A w końcu jeden z moich przyjaciół został zamordowany. – Wzruszył ramionami. – No tak, każdy, kto zabija jednego z moich przyjaciół, musi za to zapłacić. – Całkowicie się z tym zgadzam... – Ale zamiast cieszyć się spokojem, co się dzieje? ASP zaprasza kogoś z zewnątrz: bystrego prawnika, który ma duże szanse, aby wyciągnąć Vicka z pudła, bo zna odpowiednie kruczki, a więc on i jego bracia zabójcy mogą ciągnąć rozróby i ranić moich przyjaciół. – Zrozum, nie mam zamiaru... Garth walnął Bena w klatkę piersiową, popychając go do tyłu. – Jesteśmy już zmęczeni obcymi, panie Kincaid. Zmęczeni i niedobrze nam się od nich robi. Właśnie to, czego potrzebował. Nadopiekuńczy nastolatek z nadmiarem testosteronu. – O co ci chodzi? – Masz opuścić miasto. Natychmiast. – Nie mogę. Zostałem wyznaczony przez sąd, żeby... Garth złapał koszulę Bena i okręcił ją sobie wokół pięści. – Może mnie nie dosłyszałeś? Chcę, żebyś wziął długi urlop. Zdrowotny. – Dziękuję, właśnie jestem na wakacjach, a z moim zdrowiem wszystko w porządku. W okamgnieniu drugi chłopiec znalazł się za plecami Bena i wykręcił mu ręce do tyłu. Garth zamachnął się i władował pięść prosto w żołądek Bena. – Uff... – Ben zgiął się wpół, z twarzą wykrzywioną z bólu. – Jak teraz pana zdrowie, panie Kincaid? Rozdział 7 Garth uderzył ponownie w to samo czułe miejsce na brzuchu Bena. Chłopcy uśmiechali się szeroko. Wymienili uderzenia dłońmi, ciesząc się z dobrej roboty. Ben upadł na pobocze, rękami obejmował brzuch. – Czy nie możemy porozmawiać spokojnie... Jego prośbę przerwał szybki kopniak. Ben zwinął się z bólu, potem rozłożył się na plecach na chodniku. Próbował złapać oddech. – Hej... spróbujmy... Garth nie słuchał. Założył parę mosiężnych kastetów na palce, zamachnął się do następnego uderzenia. – Co się tu, do diabła, dzieje? Garth zamarł. – Czy to Kincaid? Ben odwrócił się i ujrzał trzech mężczyzn stojących za nim. Byli wysocy, o szerokich barach, dobrze zbudowani. Wszyscy trzej nosili identyczne ubranie: niebieskie dżinsy i maskujące zielone koszule z naszywką na lewej piersi, przedstawiającą płonący krzyż. Plenerowy strój ASP. – Ja jestem Kincaid. – Ben próbował się wyprostować, ale mięśnie brzucha zdecydowanie zaprotestowały. – Nazywam się Sonny Banner. Reprezentujesz Donny’ego? Ben skinął głową. – Te kreatury – Banner stanął pomiędzy Benem, a dwójką miejscowych – próbują pobić legalnie mianowanego prawnika. Typowe zagrania fanów tych żółtków. – Wracajcie do obozu i strzelajcie do strachów na wróble – szydził Garth. – To was nie dotyczy. – Do diabła. Wcale. Wy i wszyscy pozostali mieszkańcy tego bagna tak zastraszyliście prawników, że obawiają się występować w obronie Donny’ego. A kiedy udało nam się zainteresować tą sprawą kogoś z zewnątrz, to usiłujecie go przepłoszyć. – Po prostu nie lubimy obcych. – O naprawdę? Nie zauważyłem, żebyście bili prawników, którzy trzymają z Wietnamcami. – Głową wskazał w kierunku biura znajdującego się przy następnym rogu ulicy. – Nie przestraszysz mnie – powiedział Garth. – Mam przyjaciół. Dużo przyjaciół. – Wiemy o was wszystko – odparł Banner. – Wiemy, gdzie spotykacie się ze swoimi kościstymi przyjaciółmi. Wiemy, ilu was jest. Wiemy, że jesteście wrogami Boga i aryjskiej rasy
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.