ďťż

W tym momencie opadły go cztery inne Messerschmitty...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
„Dziubkowi” zjeżyły się włosy na głowie i począł się pomiędzy nimi wywijać, nie dając za wygraną i chcąc jeszcze jednego zestrzelić, jako że chłopak był zacięty. Przewaga Niemców była jednak zbyt wielka. Jeden z nich wszedł mu na ogon i tak dobrze wycelował, że z kolei maszyna „Dziubka” stanęła w płomieniach: - Myślałem już, że trzeba skakać. Przewróciłem grata na plecy, a tu ogień zgasł, jak uciął. Szkopy poleciały do domu, myśląc pewnie że ze mnie już kawał zimnego trupa, a ja pomyślałem, że szkoda Spitfire'a tracić i postarałem się dociągnąć do Gabes. Miałem jeszcze ponad dziesięć tysięcy stóp i jakoś splanowałem na lotnisko. Podwozie się otworzyło, ku memu zdziwieniu, bo było szpetnie postrzelane, no i wylądowałem cało. Przespałem się tam, bo było już późno i chciałem dzisiaj rano do was przylecieć, ale z maszyny niewiele zostało, podziurawiona, jak ser szwajcarski. Dostałem więc samochód, no i jestem z powrotem. Przybyłym pilotom angielskim gęby się pootwierały na widok popularnego między nimi „Dziubka”. - Good old Horby - Lence Wade podniósł go jak piórko do góry i ostrożnie postawił na ziemi - Bloody good show! Gromada pilotów obstąpiła „Dziubka” zarzucając go pytaniami i biedak nie wiedział komu pierw odpowiedzieć. Wezwanie na dispersal poderwało nas na nogi i w kilka minut byliśmy już przy maszynach, gotowi do następnego lotu. Miałem wolny dzień i zaraz po starcie naszej szóstki wybrałem się na plażę. Leżałem po kąpieli na gorącym piasku, ostrożnie się opalając, gdy szum powracających maszyn wyrwał mnie ze stanu błogiego lenistwa. Szybko się ubrałem i na pół biegnąc zdążyłem do dispersalu w samą porę, by spotkać naszych pilotów, wysiadających z samolotów. Kazek rozpinał właśnie pasy spadochronu, a jeden rzut oka na jego rozpromienioną twarz potwierdził, że nadeszła jego kolejka. - No, panie Antoś, podeszło, cholera! Sprułem nieboszczyka, panie Antoś, aż mu kłaki poleciały. Spalił się niebożę prawidłowo, tylko ogon na piasku został. Widzisz Dziubek - zwrócił się do swej normalnej ofiary - tyś łachudro pewnie myślał, że ja Szkopa nigdy nie dopadnę. Chodź tu bliżej, pokażę ci jak go sprułem. „Dziubek” był jednak nauczony doświadczeniem i trzymając się z daleka zawołał: - Pokaż to lepiej Karolowi, on też ciekawy. Szerokie bary Karola wzbudzały respekt nawet u wojowniczego Kazka, to też szybko zmienił temat rozmowy: - No a jak tobie Bronek się udało? Czarniawa twarz Bronka Malinowskiego rozjaśniła się wesoło: - Ano dostałem jednego, we wodę wpadł, panie - zaciągnął po lwowsku - chciałem panie jeszcze drugiego dopaść, ale się spłoszył i uciekł. Nasi koledzy brytyjscy patrzeli już na nas z wyraźnym szacunkiem. Pokazaliśmy im, że przysłany z Anglii polski zespół dobrze znał się na robocie w powietrzu. Przez pierwsze trzy tygodnie nasz Team zanotował na swym koncie 10 zestrzeleń, plus jeden prawdopodobnie zestrzelony i cztery uszkodzone, wszystko to bez strat własnych. Był to zaś dopiero początek. Po przełamaniu pozycji niemieckich pod Wadi Akarid Ósma Armia szybko parła naprzód i rejon naszych patroli przesunął się bardzo na zachód. Trzeba było myśleć o zmianie lotniska na bardziej zbliżone do linii frontu. Rozdział IX Zmieniamy lotnisko Dnia 11 kwietnia wszystkie dywizjony z naszej bazy przeleciały na nowe miejsce postoju, lotnisko Fouconnerie tuż przy linii frontu, a reszta obozu rozpoczęła przygotowania, by opuścić Bu Grara drogą kołową. Ponieważ maszyn było mniej niż pilotów, część z nas musiała zabrać się z rzutem ziemnym. Należałem do tej partii i dało mi to okazję przejechania 200 mil pustyni na ciężarowej lorze wyładowanej naszymi bagażami. Pod wieczór obóz został zwinięty i spakowany na samochody, a następnego dnia o świcie uformowaliśmy wielki konwój i ruszyliśmy w drogę. Razem z Wackiem Królem umieściliśmy się wygodnie w tyle ciężarówki, spoczywając na zwiniętych tłumokach z polowymi łóżkami, i konwój powoli skierował się wzdłuż wyboistej i piaszczystej drogi, a raczej traktu, prowadzącego do głównej szosy na zachód. Kolumna wyciągnęła się w ogromnego węża i mimo że jechaliśmy wolno, wzbijaliśmy w powietrze tumany piaszczystego pyłu, który przenikał wszędzie, utrudniając oddychanie i pokrywając twarze szarą warstwą. Sytuacja niewiele się poprawiła na szosie, pełnej wyboji i zrujnowanej przez czołgi. Przejechaliśmy przez Medenine i skręciliśmy w stronę Mareth. Po godzinie drogi dotarliśmy do pól minowych przed fortyfikacjami. Co kilkadziesiąt metrów widniały w nawierzchni szosy głębokie leje po pociskach artyleryjskich i bombach lotniczych, po obu stronach drogi pojawiły się kupy wykopanych przez saperów min niemieckich. Co pewien czas widniały ostrzegawcze tabliczki z napisami „Danger - Mines”. Pomimo że Mareth została zdobyta dosyć dawno, zdołano wyczyścić z min jedynie teren wzdłuż głównej szosy. Okoliczne pola były w dalszym ciągu zaminowane i tak pewnie pozostały do końca wojny. Dojechaliśmy do łańcucha górskiego, poprzez który szosa wiła się serpentynami, pozostawiając po lewej stronie wysokie i niedostępne urwiska. Z prawej strony rozciągała się spokojna tafla morza
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.