ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Poza tym chyba miał już
serdecznie dość rodzaju ludzkiego! Złożył rezygnację. Sam. Na zewnątrz mogło się to wydać
chytrym posunięciem odszedł, nim ktokolwiek zdążył go rozliczyć, prawda? Ale tylko na
zewnątrz.
Wielu, bardzo wielu rektorów odchodziło wówczas w niesławie, często całkowicie zasłu-
żonej. Rektor ASP, skądinąd nasz znajomy, opuszczał swój gabinet z płaczem: nie zrobił nic
specjalnie złego, ale i nic specjalnie dobrego, po prostu urzędował. I uważał, że postąpiono z
nim niesprawiedliwie. Czy mógł w pojedynkę walczyć z systemem? Dyskutować z partią lub
z wojskiem? Łamać obowiązujące przepisy i poufne instrukcje? Tadeusz sam ustąpił. Ale w
PWST dobrze wiedziano, że rektor odchodzi z czystym sumieniem. Światły, tolerancyjny,
opiekuńczy. Tyle że mianowany.
Jednak nawet w PWST nie wiedziano wszystkiego: czasy były burzliwe, a, rektor wyjąt-
kowo skryty. Nikt zdaje się nie podejrzewał, że ci sami studenci, którzy przyszli go obalać,
parę dni czy tygodni później powrócili z propozycją nie do odrzucenia: z prośbą, żeby Tade-
usz jeszcze zaczekał, nie ustępował! Żeby zmienił zdanie. Albo żeby przynajmniej zgodził się
kandydować w nowych, wolnych wyborach: ma wszelkie szansę wygrać!
Najwyraźniej w szkole brakowało stosownych następców albo nie bardzo było wśród kogo
wybierać.
Tadeusz odmówił. Przeżył zapewne chwilę małej, złośliwej satysfakcji on, rektor mia-
nowany i partyjny kacyk, w chwili przełomu okazał się być godnym rywalem bardzo niechęt-
nie i z wieloma oporami przyjętych kandydatur Łapickiego, a zwłaszcza Holoubka (który
zresztą nie zyskał dostatecznego poparcia, by w ogóle kandydować) ale odmówił, i to z obu-
rzeniem. Szedł do roli Leara, nie błazna. A jako człowiekowi teatru i rasowemu aktorowi z
pewnością całkowicie wystarczyła mu owacja, jaką podczas kolejnej, już wolnej inaugura-
cji wejście swego byłego rektora przywitali studenci. Brawa trwały długo, bardzo długo. Wy-
dawało się, że w nieskończoność. Byłam przy tym.
198
------------------------------------------------------------- page 199
W pięć czy sześć lat później z ogromną ulgą przyjęłam koniec moich zajęć na Wydziale
Wiedzy o Teatrze nie tylko ze względu na zdrowie. W ogóle źle się czułam w PWST, bo nie
byłam już rektorową i czegoś mi brakowało. Władzy? Nie, znów chyba należałoby użyć
przeklętej, błogosławionej liczby mnogiej: źle czuliśmy się w PWST, czegoś tam nam brako-
wało. Bo i Tadeusz coraz rzadziej i coraz niechętniej bywał w szkole teatralnej. Z wydziału
aktorskiego przeniósł się chyba za kadencji kolejnego rektora, Jana Englerta na wydział
reżyserii. Robił ze studentami Mrożka, Becketta, Szekspira, Witkacego chyba że, jak to
miało miejsce bodaj w 1990, odgórnie udzielano mu urlopu, przymusowego urlopu. (To zdaje
się Andrzej Wajda wyraził wtedy życzenie, że chętnie by sobie poreżyserował coś w PWST i
z dnia na dzień Tadeusz znalazł się na wakacjach!) Przychodziłam na pokazy tych prac, na
próby generalne, chwaliłam, krytykowałam. Widziałam wszystko z wyjątkiem Szekspira, w
końcu lat osiemdziesiątych. Scen z wymarzonego Króla Leara nie oglądałam, sama już nie
wiem, dlaczego. Może znów zamierzałam się rozwieść? A może Tadeusz nie był z tej pracy
zadowolony? Nie pamiętam. Król Lear to złowieszczy tytuł.
Ale do Metafizyki dwugłowego cielęcia miałam się włączyć, bo fascynowało mnie przed-
stawienie przez Witkacego odwiecznego problematu: co to znaczy być i mieć. Być sobą.
Mieć kogoś. Chciałam towarzyszyć Tadeuszowi na próbach zaraz po poznańskiej premierze
Króla Leara. Spędzalibyśmy więcej czasu razem. W niedziele.
Tadeusz lubił bowiem pracować ze swymi studentami w niedziele, w dni wolne w PWST
od zwykłych, rutynowych zajęć. Może dlatego, że wtedy mniej mu groziło spotkanie z byłymi
współpracownikami? Sam był teraz współpracownikiem. Jednym z wielu. Takim samym,
jak inni. Był tylko aktorem. Aktorem, który posiadł pewien zasób zawodowych umiejętności,
miał więc prawo w określonych godzinach przekazywać je młodszym. Jak mistrz czelad-
nikom. Czy nie na tym polega nauka zawodu, również aktorstwa czy reżyserii? To przecież
rzemiosło. Technika. Tak zwany profesjonalizm.
Mógł chyba robić w szkole coś więcej, choćby doradzić lub pomóc w rozstrzyganiu wielu
szkolnych problemów merytorycznych, organizacyjnych, artystycznych. Sam przecież tak
długo był rektorem, miał tyle doświadczeń! Ale nic z tego: struktury i hierarchie są nieubła-
gane. Albo nikt aż tak wiele od niego (operowanego na serce!) nie śmiał wymagać, albo sam
zrezygnował z doradzania, pomagania, wtrącania się do wszystkiego. Zrozumiał, gdzie jego
miejsce?
Na koniec musiał chyba wreszcie to pojąć.
W przeciwieństwie do mnie, sentymentalnej i naiwnej żony aktora. Bo ja miałam wciąż
swój własny punkt widzenia pewnie trochę stronniczy. Na pewno bardzo stronniczy! W
rzetelnej, wydanej w 1991 nakładem PWST monografii Warszawska Szkoła Teatralna nie ma
przecież ani śladu tego, co wiedziałam i zapamiętałam jako rektorowa, powiernica, widz.
Czyżby z moją pamięcią było aż tak źle?
Nie od razu zajrzałam do tej książki, ale w końcu to zrobiłam ciekawa, czego będzie się z
niej mógł dowiedzieć ktoś spoza szkoły, ktoś z zewnątrz. I poczułam wstyd. Jak mogłam do
tego stopnia przejmować się i entuzjazmować czymś, co nie było niczym nadzwyczajnym
jeśli w ogóle było! Historyk teatru, Zbigniew Wilski, nie dostrzegł przecież w kadencji Tadzia
żadnych znaczących zmian programowych, żadnych szczególnych osiągnięć może ewentu-
alnie tylko rozbudowę organizacyjną PWST. Aktorzy bodaj nawet nie zauważyli, że Tade-
usz był rektorem! Rysia Hanin na przykład ciepło wspomina rektorowanie Jana Kreczmara i
ład oparty na hierarchii prawdziwych autorytetów, po czym nagle mówi coś o stażach Bro-
oka i ćwiczeniach Grotowskiego jako o doświadczeniach, owszem, do pewnego momentu
ważnych ale ani razu nie wymienia przy tym nazwiska Tadzia! Nie wymienia go zresztą
żaden (poza Aleksandrą Śląską) z jego kolegów aktorów. To zrozumiałe: każdy jest dla siebie
afirmacją absolutną
|
WÄ
tki
|