ďťż

Uważał, że z tego tytułu należy mu się bezwzględny sukces...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Jego ojciec, wątły ciemnowłosy entuzjasta o spadzistym czole, był płomiennym wędrownym kaznodzieją jakiejś mało znanej, ale rygorystycznej chrześcijańskiej sekty — człowiekiem ponad wszystko ufnym w przywileje własnej cnotliwości. U syna, indywidualisty z temperamentu, skoro tylko wiedza uniwersytecka gruntownie zastąpiła wiarę wpojoną przez sekciarskie konwentykle, ta postawa moralna przerodziła się w szaleńczą, purytańską ambicję. Hodował ją w sobie jako coś po świecku świętego. Przeszkody, jakie napotykała, otworzyły mu oczy na prawdziwą naturę świata, którego moralność była sztuczna, zgniła i bluźniercza. Drogę najbardziej nawet usprawiedliwionym rewolucjom torują osobiste impulsy, występujące pod maską przekonań. Oburzenie Profesora znalazło w samym sobie ostateczną przyczynę, rozgrzeszającą go z sięgnięcia po zniszczenie jako narzędzie zaspokojenia własnej ambicji. Zniszczyć wiarę ogółu w praworządność — tak brzmiała niedoskonała formuła jego pedantycznego fanatyzmu; ale podświadome przeświadczenie, że ram ustalonego ładu społecznego nie można skutecznie obalić inaczej niż przez jakąś formę zbiorowej lub indywidualnej przemocy, było ścisłe i słuszne. Działał z pobudek moralnych — to przekonanie tkwiło mocno w jego głowie. Wykonując swoją działalność z wyzywającą bezwzględnością, stwarzał sobie pozory władzy i osobistego prestiżu. Jego mściwemu rozgoryczeniu było to koniecznie potrzebne. Uśmierzało jego niepokój; najżarliwsi rewolucjoniści szukają może tylko na swój sposób spokoju, podobnie jak wszyscy inni ludzie — spokoju nasyconej próżności, zaspokojonych apetytów lub może ukojonego sumienia. Zagubiony w tłumie, nędzny i mały, rozmyślał ufnie o swojej władzy trzymając rękę w lewej kieszeni spodni, lekko zaciśniętą na gumowej gruszce, najwyższej rękojmi jego złowrogiej wolności. Ale po chwili zaczął oddziaływać na niego niemile widok jezdni zatłoczonej pojazdami i chodników pełnych mężczyzn i kobiet. Znajdował się na długiej, prostej ulicy, zaludnionej ledwie drobną cząstką niezmierzonej rzeszy ludzkiej, ale wszędzie dokoła, szeroko i daleko, aż po horyzont przesłonięty ogromnymi spiętrzeniami cegieł, czuł masę ludzką, potężną w swojej liczebności. Ludzie roili się, liczni jak szarańcza, pracowici jak mrówki, bezmyślni jak siła przyrody, parli naprzód w jakimś ślepym porządku, zaabsorbowani, odporni na uczucie, na logikę, może i na strach. Tej formy zwątpienia obawiał się najbardziej. Odporni na strach! Często podczas wędrówek po mieście, kiedy zdarzyło mu się rozmyślać o innych, miewał takie momenty straszliwej i trzeźwej nieufności do ludzi. Jeśli nic nie zdoła ich poruszyć, co wtedy? Chwile takie zdarzają się wszystkim tym, którym ambicja każe dążyć do bezpośredniej władzy nad ludzkością — artystom, politykom, myślicielom, reformatorom lub świętym. Jest to godny pogardy stan emocjonalny, przed którym człowieka wyższego rzędu broni samotność; toteż Profesor z zaciekłą radością pomyślał o schronieniu, jakim był jego pokój z szafą zamkniętą na kłódkę, zagubiony w puszczy ubogich domów — pustelnia doskonałego anarchisty. Aby szybciej dotrzeć do punktu, w którym mógł wsiąść do swojego omnibusu, skręcił raptownie z ludnej ulicy w wąski i mroczny zaułek wyłożony kamiennymi płytami. Po jednej stronie niskie domy z cegły o martwych, zakurzonych oknach przedstawiały obraz nieuleczalnej ruiny — puste powłoki czekające na rozbiórkę. Budynków po drugiej stronie życie nie opuściło jeszcze całkiem. Na wprost jedynej latarni gazowej ziała jaskinia sklepu z używanymi meblami, gdzie w ciemnej głębi czegoś w rodzaju wąskiej uliczki wijącej się poprzez dziwaczny las szaf o splątanym podszyciu z nóg stołowych lśniło wysokie tremo niby jeziorko w borze. Na chodniku stała nie— szczęsna, bezdomna kozetka w towarzystwie dwóch niedobranych krzeseł. Jedyna ludzka istota korzystająca z zaułka poza Profesorem, rosły i wyprostowany mężczyzna nadchodzący sprężystym krokiem z przeciwnej strony — zatrzymał się nagle. — Halo — powiedział i stanął czujnie trochę z boku. Profesor zatrzymał się już wcześniej i wykonał szybki półobrót, tak, że jego barki niemal dotknęły muru. Prawa ręka opadła lekko na oparcie bezdomnej kozetki, podczas gdy lewa tkwiła nadal celowo w głębi kieszeni od spodni, a okrągłe okulary w grubych obwódkach nadawały jego posępnej, niewzruszonej twarzy coś z wyglądu sowy. Było to jakby spotkanie na bocznym korytarzu wielkiego, tętniącego życiem gmachu. Rosły mężczyzna miał na sobie ciemny płaszcz zapięty na wszystkie guziki i niósł w ręce parasol. Kapelusz zsunięty na tył głowy odsłaniał sporo czoła, które w półmroku zdawało się bardzo białe. W ciemnych plamach oczodołów gałki oczne błyszczały przenikliwie
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.