ďťż

Uszczęśliwiony chłopiec wyskoczył na rusztowanie i przypadł do nóg Stwosza całując jego kolana...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Od tej pory urósł jakby i spoważniał: robota jasełek nie była przecie zabawką dziecinną; jeżeli mu ją powierzono, a sam nawet mistrz nie bronił, owszem zachęcał, to chyba jest się czym cieszyć i z wiarą w siebie pracować z całych sił. Pana Jezusa w żłóbku i Maryję żywcem odrobił z wzoru danego mu przez Stwosza, a tak wiernie, że mistrz pokiwał tylko głową i nic już nie poprawiał. Ze świętym Józefem łatwiej mu poszło, a pastuszków rzeźbił literalnie śpiewający Podawał im twarze czeladników mistrza Wita, a że i Stanka nie ominął, owszem, bardzo go zrobił podobnym, przeto i tamci nie mieli za co się obrażać. Jednego małego pastuszka nazwał Jaśkiem i posługując się główką robioną z pamięci przed czterema laty, palnął portret swego najmilszego druha z Poręby. Trzej królowie za to zabili mu klina w głowę; bał się, że nie dość będą wspaniali i bogaci. Ale i w tym wypadku znalazł wzory w bocznych tablicach ołtarza. Właśnie gdy już wykończył wszystkie osoby i oddał Stankowi do pomalowania, już nawet z wołem i osłem się uwinął, Jurek i Paweł, najstarsi z czeladzi, odstawili do poprawki gotowy obraz adoracji trzech króli. Już się więc nie pytał nikogo ani narzekał, ze nie potrafi, tylko czym prędzej odrobił Melchiora, Kaspra i Baltazara z najdrobniejszymi szczegółami. Murzynowi, jako Przynależy, mlecznobiałego konia sprawił, giermków, paziów, dworzan i pachołków nasypał jak z rękawa, by święci królowie z przepychem do stajenki zajechali, a przed Bożym niemowlątkiem kornie czołem uderzyli. - Przyjrzyjcie się ino, matko - rzekł Stanko przynosząc cichaczem kilka figurek do mieszkania rodziców - czyby kto uwierzył, że te śliczne osóbki to małego Wawrzka robota? - Ojciec chwalił go nieraz, że zmyślny nad wiek - odparła pani Stwoszowa - ano, prawdziwie mówisz, wierzyć się nie chce. Ileż on ma lat, ten kunsztmistrz? - Trzynaście kończy, ale drobno się trzyma; kto nie wie, dziesięciu by mu nie dał. Ojciec wielkie nadzieje w nim pokłada. Jakoś w połowie grudnia Wawrzek z Wojtkiem, drugim terminatorem, zajechali tryumfalnie w dwoje wyładowanych taczek przed furtę oo. bernardynów. Brat Melchior musiał ich wpuścić ze wszystkim na krużganek, bo nadto zimno było wypakowywać figurki na ulicy i wnosić po jednej do klasztoru. Furtian pobiegł do ojca gwardiana spytać, gdzie te rzeczy mają być tymczasem złożone; a ksiądz Makary stoczył się ze schodów, pędzony srogą ciekawością, bowiem sam mistrz Wit zabronił mu półżartem zaglądać na robotę, zanim będzie ze wszystkim wykończona. - Najlepiej od razu do kościoła i do kaplicy, gdzie ma być szopka - dysponował gwardian - kaplica i tak kratą zawarta, da się kukły pod ścianę aż do świętej Wilii, gdzie je na podwyższeniu ustawimy. - O nie... proszę waszej przewielebności - odważnie zaprzeczył Wawrzuś - uczyńcie mi wielką łaskę, cobym ja sam własną ręką każde najmniejsze drewienko położył tam, gdzie mu być należy. Tego nikt dobrze nie zrobi, ino ten, co wszystko w swej głowie obmyślił. - Ale owszem, poślę cię zawiadomić i pod twoje rozrządzenie się poddamy. No, ale pokaż, pokaż choć jedną osóbkę! Nie... to chyba Stanka robota? W cudze piórka stroisz się, chłopcze! - Jako żywo! Niczego tu cudze dłuto nie tknęło, ino moje - gorąco wykrzyknął Wawrzuś. - Li oczka Panu Jezusowi mistrz sam poprawił, bo były za malućkie i przymknięte, jakoby Dzieciątko spało. Mistrz powiedzieli, że cale zwyczajne dziecko nie usnęłoby w tym gwarze i śpiewaniu, a nie dopiero Boski Syn. Za powrotem do domu zetknęli się chłopcy w sieni ze strojnie odzianym niemłodym człowiekiem, a ten ich o mistrza Wita pytał. - Jest we warsztacie - odpowiedział Wawrzuś. - Prowadźcie mnie, bom ja tu pierwszy raz. Weszli. - Niech będzie pochwalony... - Na wieki - odparł Stwosz nie przerywając pracy; ale spojrzawszy na gościa, rzucił pośpiesznie dłuto i z rozweseloną twarzą postąpił ku niemu. - Czy mnie oczy mylą? Jego miłość pań Andrzej Swirenkowicz! Witajcie, witajcie! dawno w Krakowie? - Gdzie dawno! - przeciągając z litewska odpowiedział przybyły. - Taże rozstawnymi końmi z Wilna gonię: gnatów się człek nie dorachuje... Wczoraj wieczór zajechałem, dziś gwoli rozkazania najmiłościwszego królewicza do was się kwapię, nawet uczciwie śniadać nie pośpiałem. - Cóż za sprawa tak nagła? - spytał Stwosz z uśmiechem. - I nagła, i ważna zaiste - odpowiedział pań Andrzej poważnie. - Spraszałbym się ja od tej posługi jego królewiczowskiej miłości, bom już w leciech i niepilno mi zdrowia tyrać, gdyby właśnie o najdroższe nam życie książęcia Kazimierza nie chodziło. - Zaciekawiacie mię srodze - rzekł Stwosz - powiadajcież. - Tedy rozpocznę ab ovo. Jego królewiczowska mość niedomaga już od dłuższego czasu, lecz się słabości nie poddawa, zwłaszcza w modlitwach a postach, a rannych nabożeństwach pilnie trwając. Zrazu i my dworzanie mało sobie ważyliśmy owe mdłości, brak smaku do jadła i imię symptomata, nawet nadworny medyk ino mu ziółka jakoweś warzył na wzmocnienie
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.