ďťż

Unosząc się przez długą chwilę na wysokości głowy wisielca, szarpnął dziobem ścięgno, które urwało się z trzaskiem...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Z kęsem mocno zaciśniętym w dziobie uderzył skrzydłami i wzbił się na belkę szubienicy. Usadowił się, wyrzucił kęs w powietrze, złapał go wprawnie i przełknął. Mięśnie na jego szyi jeszcze się prężyły, gdy popatrzył na Ash. Potrząsnął głową w górę i w dół, zagdakał jak kwoka. „Chodź. Dołącz do mnie. Dobre mięso”. Ash zadrżała. Nie bardzo wiedząc, co robi, postąpiła krok do przodu, potem drugi. Śnieg kleił się pod jej butami, lepki od smoły i krwi. Księżycowa poświata wlewała się do kamiennego kręgu, spływała jak roztopione srebro po poprzeczkach szubienic. Wiatr przycichł, gdy zbliżyła się do środka, i po raz pierwszy tej nocy poczuła chłód. Ptak, czarny jak cegły w głębi paleniska, nastroszył pióra i zakrakał. Ciało wisiało na linie grubości męskiego nadgarstka. Smołowane sznury przechodziły między nogami, wokół szyi i pod pachami ofiary. Ciało zostało pomazane czymś ciemnym, co mogło być ekskrementami lub błotem, więc Ash dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że jest nagie. Kruki dziobały je od wielu dni i z rozdartych miękkich tkanek brzucha wypłynęły wnętrzności. Oczy były ciemnymi, wydziobanymi do czysta dziurami. Korzenie zębów widniały tam, gdzie została wydarta tkanka warg i dziąseł. Głowa była ogolona. Ash przełknęła ślinę. Kobieta. Trudno było poznać, gdyż piersi zniknęły, a narządy płciowe zasłaniał węzeł sznura i grudy krwi, lecz resztki talii i bioder układały się w obwisły worek krzywizn. Przerażona, jeszcze raz zerknęła na twarz nieszczęśnicy. Wtedy to zobaczyła. Lok wkręcony w linę. Ciemne, kręcone włosy. „Niech panienka obieca, że weźmie mnie ze sobą, kiedy stąd odejdzie”. Ash cofnęła się o krok. „Nie...” Ciało obróciło się lekko, układ cieni zmienił się i twarz przybrała pozory życia. Ash zobaczyła znajomą krzywiznę policzka, dołeczek na brodzie. „Jesteście niedobra, panienko! Taka niedobra!” Ash zaczęła potrząsać głową. Treść żołądka podeszła jej do gardła i pomyślała, że zaraz zwymiotuje. Wisielec, trup, to coś, co było i nie było Katią, obserwowało ją martwymi oczami, kołysząc się na linie. „Katia! Katia! Katia!” Kruk wzbił się w powietrze, bijąc ostrymi skrzydłami, z triumfalnym wrzaskiem niknąc na nocnym niebie. Ash nie wiedziała, jak długo stała w kamiennym kręgu, patrząc na zwłoki Katii. „Nie dość długo - powiedział jej cichy głos - i nawet gdybyś została tu na zawsze, to też by nie wystarczyło”. Kiedy szare słońce pokazało się na wschodzie i miasto zaczęło budzić się do życia, odwróciła się i uciekła na północ... po raz ostatni opuszczając swoją małą służkę. Rozdział 20 W DUFFOWYM PIECZYSKU Wstali przed świtem i ruszyli na południowy wschód. Szalała zamieć, silny wiatr podrywał z ziemi tumany starego zamarzniętego śniegu. Raif naciągnął lisi kaptur głęboko na oczy i usta, wystawiając tylko czubek nosa. Maleńkie fragmenty tajgi, które widział przez futro, wystarczały, by kierować koniem. Wiatr dął z północy i dmuchał mu w plecy. Wydawało się, że odpycha go od klanu. Angus prowadził ich przez wąwozy i zamarznięte stawy, znajdując szlaki od dawna zagubione w śniegu. Obaj milczeli. Garbili się w kulbakach, znosząc uderzenia wiatru. Raifowi spuchła prawa ręka, skóra na czubkach palców zaczęła się łuszczyć. We wnętrzu dłoni utworzył się paskudny pęcherz - ciemny i podeszły krwią. Za każdym razem, gdy poprawiał wodze, z bólu zamykał oczy i krzywił usta. Cóż, to go oduczy rąbania drew w noc zimną jak samo piekło. Po sześciu godzinach spędzonych w ciemności, po niespokojnym śnie pełnym koszmarów, gryząca biel śnieżycy i otępiająca zmysły monotonia jazdy przez tajgę niosła ulgę. Raif wstał przed Angusem. Zagrzał tłuszcz i rosół z pardwy w małym blaszanym garnku i czekając, aż para zrzednie, podjął jedyną możliwą decyzję. Klan został za nim; nie mógł sobie pozwolić na rozpamiętywanie, tęsknotę, wiarę, że kiedyś w przyszłości znajdzie drogę powrotu. Sam zgotował sobie taki los i teraz musiał z tym żyć. Już nie należał do klanu. Długo i poważnie zastanawiał się nad wyrzuceniem talizmanu, ciśnięciu go do żelaznego pieca wraz z resztkami ostatniego posiłku lub wyniesieniu na zewnątrz i zagrzebania w śniegu. Ale za każdym razem, gdy brał go w ręce i szarpał sznurek, słyszał głos starego przewodnika. „Należy do ciebie, Raifie Sevrance. I pewnego dnia możesz być z tego rad”. Więc go zatrzymał. Jechał, z myślami zapieczętowanymi tak szczelnie jak mięso na zimę, z kruczym talizmanem ziębiącym mu skórę. Minęło pół dnia, a zamieć ani myślała ustąpić. Śnieg, ubijany przez wiatr w twarde piguły, grzechotał niczym grad o pnie kamiennych sosen. Wielkie bryły śniegu spadały z gałęzi, zrzucone gwałtownym pędem powietrza. Raif nie polował. Rękę miał niesprawną, ropa i krew wsączały się w rękawiczkę, a rozszalała biała ciemność ograniczała pole widzenia. A jednak wbrew woli przyłapał się na wypatrywaniu zwierzyny. Nawet w dzień taki jak ten w lesie pełno było zwierząt. Smukła, mlecznobiała łasica obserwowała go spod osłony papierowej brzozy. Lodowy zając wytknął łebek z nory i, wydymając policzki, wciągał powietrze. Pod śnieżnym nawisem nad zamarzniętym strumieniem żbik jednym ruchem zębatych szczęk zmiażdżył kości ryjówki. Raif gotów był przysiąc, że widział wszystkie te stworzenia, a jednak kiedy zerkał spod lisiego kaptura, jego spojrzenie napotykało tylko białą zasłonę śniegu. Wcześnie zapadła ciemność. Niebo zmieniało barwę z szarej przez grafitową na czarną. Wiatr zamierał wraz ze światłem, las wydawał się pusty i zniszczony. Wszystkie drzewa odarte zostały ze śniegu, wiele jednorocznych siewek było połamanych. Angus wiódł ich do pasa tajgi, który graniczył z Południowym Traktem. Przez parę godzin, w ciemności, podążali ścieżką w dyskretnej odległości od szlaku. Pocięty koleinami, zasłany końskim łajnem, ogryzionymi kośćmi i śmieciami gościniec przypominał Raifowi, że wkrótce spotka się z przedstawicielami różnych klanów. W czasie ładnej pogody w jeden dzień można było przejechać z okrąglaka Blackhailów do Pieczyska Duffa. Dom Dhoone’ów stał tylko o cztery dni forsownej jazdy od Duffa, a Gnash i Dregg były jeszcze bliżej. Kiedy nad wzniesieniem ukazał się blask z pieczyska, Raif był zesztywniały z zimna, w jego szyi tętnił uporczywy, tępy ból, a pęcherz palił żywym ogniem. Angus dał znak i wjechali na drogę. Ćwierć godziny później dotarli do pieczyska. Duffowe Pieczysko było przysadzistą budowlą o zaokrąglonych ścianach i z zaokrąglonym dachem. Zbudowane z wielkich pni wiązów i opasane żelaznymi taśmami, wyglądało jak wielka beczka piwa przewrócona na bok i zakopana do połowy w śniegu. Do środka prowadziło dwoje drzwi. Większe wiodły do stajni i tam się skierowali
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.