ďťż

Uląkłem się o zdrowie a nawet o życie matki, lecz o to mnie uspokoił, chociaż dał do zrozumienia, że plotki istotnie się jej tyczyły...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Trwogi mi napędził niemałej, ale musiałem już z nią do Krakowa prawie jechać, bo dopiero u wrót mi się przyznał, iż w Wilnie od dworzanina królewskiego słyszał, jakoby po mieście rozgadywano, że Włoch Kallimach miał się żenić czy nawet ożenił z wdową Nawojową Tęczyńską. Oburzyłem się na to i śmiać począłem, ale Sliziak pozostał chmurny i zadumany. W kamienicy Pod Złotym Dzwonem zastaliśmy wszystko po staremu, matka mnie dosyć czule powitała. Znalazłem ją wesołą, kwitnącą, zdrową i więcej niż zwykle ożywioną. W domu około niej ta tylko zmiana widzieć się dawała, że świetniej i wytworniej służba występowała i życia było więcej. Tegoż wieczora o mroku przybył Kallimach, na którego, jak się zdawało, oczekiwano z kolacją na sposób włoski. W obejściu się jego z matką, w znalezieniu się ze mną było więcej poufałości i jakiegoś tonu rozkazującego niż przedtem. Zaniepokojony tym, co mi zwierzył Sliziak, dostrzegłem w istocie, jakby Włoch tu wcale się nie czuł obcym. Dawał ludziom rozkazy, z moją matką szeptał i rozmawiał na uboczu, a co się tyczy mnie, choć uprzejmym był, ale z dala jakoś trzymał i zdawał się lekceważyć. Matka moja rumieniła się, spoglądała ku mnie, starała okazać obojętną i poważną, lecz zdradzała się co chwila z wielkim zajęciem gościem swoim. Nie mogłem ani pytać, co tu zaszło, anim miał prawa matce czynić jakichkolwiek przedstawień. Była panią swojej woli, majątku i losem swym rozporządzać miała prawo. Dla mnie nazajutrz jawnym było, że czy z własnej woli, czy z porady czyjej, starała się trzymać mnie z dala od siebie i od dawniejszej poufałości odzwyczaić. Zrobiła mi tę uwagę, iżbym powinien z zamku się teraz nie oddalać, abym u królewicza i u króla łaski nie stracił. Po tej skazówce, naturalnie, żem dni kilka Pod Złotym Dzwonem nie postał. Dawniej, gdy się to przytrafiło, przysyłała matka dowiadywać się o mnie, powoływała, teraz wcale się nie zdała troszczyć. Jakem bolał nad tym, nie chcę mówić o tym. Jedyny skarb mój na ziemi, miłość matki, nierychło zdobytą, nienawistny los mi wydzierał. Była to sprawa tego człowieka, któremu ani o serce, ani o przywiązanie wcale nie chodziło, ale o znaczne majętności, jakimi wdowa bezdzietna rozporządzała. Wiedziałem, że on sam potem z jej łatwowierności naśmiewać się będzie. Nie szło mi o to, co jej wydrzeć mógł, lecz o zawód, jakiego doznać musiała. Drugiego dnia po powrocie, gdym z królewiczem Olbrachtem przybył do domu Kallimachowego, na pierwszym wstępie uderzyły mnie łupy, które już miał czas z domu Pod Złotym Dzwonem przenieść do siebie. Opony poznałem, którymi się Nawojowa chlubiła, naczynia srebrne, które widywałem u niej, świeczniki, nalewki, szyte obrusy i ręczniki. Włoch się z tymi zdobyczami nie ukrywał wcale, ale chlubił prędko nabytymi dostatkami. Mnie boleść, jakiej doznawałem, i jakiś srom nie dopuszczał już nawet iść na miasto. Lecz z drugiej strony obawiałem się, aby matka z tego nadąsania nie wnosiła, iż ja w jej sprawy się mieszam i naganiam to, co czyni. Przez ludzi wiedziałem, iż Kallimach co dzień raz, jeśli nie dwa, u wdowy bywał, tam przesiadywał i - co więcej, tak się tam czuł u siebie, iż gości spraszał, uczty wydawał, na których nie zawsze Nawojowa bywała, ale kuchnia jej, piwnica i służba. Ludzkie więc plotki i gadania nie były próżne - niestety. W mieście jedni twierdzili, że Kallimach się ożenił z wdową, księdza nawet mianując, który ślub dawać jej miał, drudzy przepowiadali, że ją, odarłszy, porzuci. Po oponach i srebrach przeszła jedna kolebka do wozowni i cztery najlepsze konie z uprzężą taką, iżby się jej wojewoda nie powstydził. Przestałem prawie zupełnie chodzić do matki. Niekiedy na chwilę zjawiałem się rano po rozkazy... Przyjmowała mnie zimno, zakłopotana, jakby zawstydzona, a że jej przytomność moja przykrość się zdawała czynić, ustępowałem. Upłynęły dwa tygodnie po powrocie, gdy po mojej niebytności kilkodniowej u matki, przyszedł stary Sliziak. Myślałem zrazu, że przysłanym był; odpowiedział mi zbiedzony wielce, że sam z siebie nawiedził mnie i dowiedzieć się przybył. Jak noc siedział chmurny i wzdychał. Nigdy z nim o matce nie wdawałem się w rozmowy, tym bardziej teraz, gdy wstyd mi było i boleść usta zamykała. Z postawy i twarzy starego czytałem, że i on okrutnie był pognębiony i wzburzony. - Czemu bo - rzekł w końcu - przestałeś przychodzić? Zdałbyś się może, gdyby na ciebie częściej patrzała pani nasza. - Nie żądają mnie tam - rzekłem. - Źle się dzieje - wybuchnął stary - krwawymi łzami płakać chce się. Wstał ręce załamując. - Nie wierzę, ale powiadają, że czasu niebytności naszej korzystał przeklęty Włoch, wdowę oplątał, a może i ślub z nią wziął. - Dlaczegóżby się z tym kryć miała? - zapytałem. - Boi się może Tęczyńskich, może brata, albo ja wiem - począł Sliziak. - Mój Boże! Kto by to był przewidział, że się to tak sromotnie dla niej skończy. Łzy ocierał stary
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.