ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Musiało mu się chyba coś złego przytrafić. -- W takim razie trzeba, by ktoś znowu ruszył do Illinois -- rzekł. -- Ktoś z was musi jechać i wracać tak prędko, jak mu na to siły pozwolą. -- Ja! -- zawołał Aneeb podnosząc głowę. -- Ja -- rzekł Saggi-to. Wielu znalazło się ochotników. Pontiak spojrzał na nich i gorzki uśmiech pojawił się na jego ustach. -- Wiem -- rzekł -- nie chcecie tu siedzieć bezczynnie. Lecz ty, Aneeb, możesz mi być potrzebny. Może będziesz musiał znów jechać na południe. Do Illinois wyślę kogoś, kto zna mowę Francuzów. Datunda spojrzał na Pontiaka. -- Tak, bracie, pojedziesz i przywieziesz jak najrychlej odpowiedź. Net-no-kwa, która siedziała za plecami ojca, położyła mu rękę na ra mieniu. -- Pojadę z ojcem -- rzekła. -- Ojciec nie jest już młody, a długą mamy drogę przed sobą. -- Niech tak będzie -- skinął głową Pontiak. -- Znasz ich język. Teraz odezwał się Minenawana, który dotąd siedział milczący. -- Wezmę moich wojowników i pojadę także. Powiadają, że bandy Irokezów posuwają się coraz bardziej na zachód. Przecież sprzymierzyli się z Anglikami, a są niebezpieczniejsi od nich. -- Widziano ich koło Czerwonej Rzeki -- rzekł Saggi-to. -- Mówią, że Pesawe przystał do nich.' -- Łotr... -- powiedział Pontiak. Potem spojrzał na Minenawanę, a spojrzenie jego było zimne i trochę drwiące. -- Dobrze -- odparł -- odprowadzisz ich aż do ujścia Maumee. Dalej już nic im grozić nie może. -- Troska Minenawany o Datundę wzrusza mnie -- szepnął Saggi-to. Lecz młody wódz Odżibwejów, zamiast udać, że nie słyszy tych słów, podniósł hardo głowę i powiedział głośno: -- Saggi-to ma rację. Troszczę się o niego, ponieważ jest posłem waż nej sprawy. Troszczę się o niego także, bo jest ojcem Net-no-kwy. A prze cież Net-no-kwa jedzie także. Czy przynosi mi ujmę, że chcę nad nią roztoczyć opiekę, że chcę... -- Nie przynosi ci to ujmy -- przerwał Pontiak spokojnie -- radzę ci
jednak opiekować się Datundą i jego córką tylko jako posłami. Tak będzie lepiej i dla ciebie, i dla dziewczyny. -- I dla mnie -- dokończył Saggi-to naśladując jego głos. Pontiak spojrzał na niego karcąco. Lecz coś jakby uśmiech zadrgało w kącikach jego ust. Minenawana zmarszczył brwi, a twarz jego pociemniała z gniewu. Zrozumiał dobrze, co wódz powiedział. Zrozumiał, że niewiele ma szans na zdobycie dziewczyny. Spojrzał na nią. Siedziała patrząc na Pontiaka, a oczy jej pełne były blasku, jak woda strumienia, którą prześwietla słońce. Minenawana odwrócił głowę. Lecz był zbyt młody, by nie pocieszała go odrobina nadziei tląca się na dnie serca.
Tego samego dnia Datunda i jego córka opuścili obóz wojenny. Za ni mi jechał Minenawana z dziesięcioma wojownikami., Zmierzchało już. Niebo i woda zaróżowione były dalekim blaskiem zorzy wieczornej. Pontiak i Niniwej stali przy brzegu, patrząc na malejące sylwetki łodzi i wioślarzy. Przed chwilą stali tu jeszcze w ciszy jesiennego wieczo ru i Pontiak, powtarzając posłom, co mają czynić i co powiedzieć tam, na zachodzie, w forcie Chartres, patrzył na wysoką, smukłą postać Net-no-kwy w męskim stroju, z łukiem wielorybim przewieszonym przez ramię i długą strzelbą w ręce. Patrzył na ciemną twarz o wysuniętym, upartym podbródku i zrośniętych brwiach, dłoń jego spoczywała przez chwilę na jej ramieniu mocnym i muskularnym jak ramię wojownika. -- Wracajcie prędko -- rzekł. -- Przywieźcie dobre wieści. A teraz, gdy byli już daleko i stawało się coraz ciemniej, ogarnął Pon tiaka wielki smutek. Czy Neyon mu odpowie? Czy uda mu się raz jeszcze uderzyć na Anglików? Usiedli z Niniwejem na ziemi, patrząc w znikające na wodzie światło dnia. Nad nimi zapalały się słabym blaskiem pierwsze gwiazdy. Niniwej palił fajkę, dym snuł się wąskimi smugami w cichym powietrzu. -- Popłynęli na zachód -- rzekł stary wódz. -- Byłem tam kiedyś. Byłem daleko, w kierunku, w którym zachodzi słońce. -- Umilkł, lecz po chwili zaczął mówić dalej: -- Stamtąd jest moja fajka. Fajka z czerwo nego kamienia. Byłem wówczas młody. Myślę teraz o czerwonym ka mieniu.
-- Cóż to ma wspólnego z tym, co się teraz dzieje? -- rzekł niechętnie Pontiak. -- Wszystko łączy się ze wszystkim -- odparł starzec. -- Nie ma rze czy, która jest osobno. Ziarna mielonej kukurydzy wymieszane w kotle tworzą smaczną kaszę, którą spaja woda i dobry tłuszcz niedźwiedzi. Kukurydzę zasiały kobiety, niedźwiedź został upolowany przez wojowni ków, wszystko to działo się na ziemi, przez którą przepływa woda. Wszy stko się łączy i należy do siebie. -- Mów -- rzekł Pontiak. -- Daleko w górach, nad rzeką Missouri są czerwone kamieniołomy, będące własnością wszystkich plemion. -- Słyszałem o tym. -- A czy wiesz, dlaczego należą do wszystkich plemion? -- Wiem. Ale mów! Pragnę znów usłyszeć... -- Więc słuchaj. Kiedyś, gdy wielki potop nawiedził świat, wszyscy ludzie żyjący wówczas schronili się w tych kamieniołomach. Były bardzo wysokie i ludzie mieli nadzieję, że zdołają się ocalić. Ale woda zalała wszystko. Przyszły straszne chwile, podniósł się olbrzymi krzyk i lament, aż zatrzęsły się góry. Potem woda uciszyła wszystkich. Ocalała tylko Kwaptah, pobożna dziewica. Jej tylko Wielki Duch pozwolił się uratować. Płynąc ostatkiem sił ujrzała orła, który zniżył się nad falami. Uchwyciła się jego nogi, a orzeł zaniósł ją na wysoką, sięgającą nieba turnię, z której czasem Wielki Duch przyglądał się światu. Tutaj Kwaptah powiła bliź nięta. Woda tymczasem opadła, a dzieci Kwaptah zeszły na ziemię i za ludniły ją... Pontiak słuchał z zamkniętymi oczami. Wynurzyła się z mroku twarz dziewicy Kwaptah o słodkich, wydatnych wargach i gęstych brwiach. Uczuł pod swą dłonią krągłość jej ramienia i wciągnął w nozdrza lekki zapach piżma, unoszący się z jej warkoczy. -- Przed potopem -- ciągnął dalej Niniwej -- skały kamieniołomu nie były czerwone. W czerwony kamień zamieniły się zatopione ciała czerwonoskórych. Kamień ten ma w sobie krew wszystkich szczepów, toteż nic dziwnego, że do wszystkich należy. Widziałem te skały. Są one naprawdę koloru krwi. Oczy moje nie oglądały nic równie pięknego
|
WÄ
tki
|