ďťż

Tu rozłożyli się garncarze, jest nawet stary pan Chrabe-czek ze swymi figurkami...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Obstąpiły go dzieci i kobiety. Rozalka się cieszy. Przykuśtykał też stary Mazurek i postawił u nóg koszyk z drewnianymi łyżkami. Są białe, nowiutkie, pięknie wygładzone. Po drugiej stronie rynku stoją furmanki, tam rej wodzą mężczyźni. Oglądają cielęta, prosiaki leżące na wozie pod płócienną płachtą, palą, gadają. Ach, jakie gaduły. Kobie-cinki z nabiałem stoją cichutko, milcząco. A tam rejwach i gwar. Wszędzie pełno sieczki, słomy, końskiego nawozu. Jak odjadą, będzie dużo roboty. Gołębie i wróble skaczą pod nogami koni. Nic się nie boją. O! a tam? Kto to jedzie tym plecionym wózkiem? W zielonym mundurze, w czapce ze srebrzystymi oznakami. — Klimek! — I już biegną za wozem. Wóz jedzie teraz wolno, wolniutko, przedzierając się przez tłum. Więc od razu go dogonili. Na wozie przykryty lekko zielonymi gałązkami — leży... Czy to cielątko? Och, nie, to sarenka, prawdziwa sarenka... Jaka piękna. Jakie ma smutne oczy. Pewno jest chora, jej nóżki leżą nieruchomo w bok jak ciemne patyczki. Na pewno -— do weterynarza. Klimek kłania się panu na wozie. Pan przykłada dwa palce do daszka. Salutuje jak oficer. Uśmiecha się. Ma taką długą twarz, brodę jakby trochę krzywą, uśmiecha się jednym kącikiem ust. Oczy pod czapką są duże i czarne, czarne jak tarki. — Klimek! Ty go znasz? Co to za jeden? — Pan Sontag. To jest człowiek! — Opowiedz, Klimek! 136 Idą w milczeniu. Rozalka nie nalega. Wie, że to nie tak talwo opowiedzieć. Więc niech Klimek się namyśli. — Cześć! — Cześć! To Heniek. Idą teraz we trójkę. Wymijają ludzi. Siadają na schodkach starego domu zamkniętego, zaryglowanego. Tu modlili się Żydzi. Teraz nie ma już Żydów. Niemcy ich wywieźli i zamordowali wszystkich, od starców do malutkich dzieci. A dom ciągle stoi pusty, straszą puste okna z powyrywanymi okiennicami. I tylko dwie niegdyś białe, odrapane kolumienki, przyciśnięte do ściany, mówią jeszcze o tym, że była to przecież taka mała świątynia. Ile jest jeszcze do zrobienia w naszym mieście! Od lat mówi się o tym, że tu będzie biblioteka. Brak u nas miejsca na bibliotekę, a teraz tyle ludzi chciałoby czytać. I wszyscy młodzi na budowie. Więc może teraz, kiedy jest kopalnia, i ta sprawa ruszy z miejsca. — Ten lasek, tu, za łąką, jest mały i przetrzebiony. Ledwo wejdziesz i już widać koniec między drzewami. — No, nie przesadzaj! — mówi Rozalka. — Nie," to nie — zacina się Klimek. — Mów dalej. — Wal! — dorzuca Heniek bardziej przekonywająco. — Tam, z drugiej strony za Borem Górnym, widać tylko taką- czarną kreseczkę na horyzoncie. To też las. Ale zupełnie inny. Prawdziwy las. Ogromny. Teraz już nie ma takich lasów. Tam są konwalie! Można by je wozić wozami, a takie duże, jak u nas dzwonki. Bo tam mało kto chodzi. Samochód czy rower w ogóle tam nie przejedzie. Taki gąszcz, że tylko można się przedzierać w pojedynkę, piechotą. Właśnie tam mieszka pan Sontag, gajowy. Mówiono, że to Niemiec, ale to wcale nie Niemiec, bo w czasie okupacji tam u niego było najwięcej partyzantki, a pan Sontag im pomagał, przechowywał, karmił i nawet 137 leczył. Niemcy mu nic nie zrobili, bo bali się wchodzić w środek lasu. Żaden stamtąd nie wyszedł. Tam, jak się jedzie, to nie ma zwykłych znaków drogowych, zakrętów ani innych takich, tylko znak z sarną w skoku. Bo ten las nazywa się zwierzyniec. I właśnie tam, w tym lesie, pan Sontag założył Rzeczpospolitą Zwierzyniecką. — Ojej! — westchnęła Rozalka. — Tak ją nazwali partyzanci. Że niby tam wolność i niepodległość, ani śladu Niemca. Rzeczpospolita Zwierzyniecka. Jakby takie osobne państewko. Ale to jest naprawdę Rzeczpospolita Zwierzyniecka. Tam rządzą zwierzęta. To jest państwo zwierząt. I tylko jeden człowiek — pan Sontag. Pan Sontag mieszka w samym środku, w największej głuszy. A z nim razem mieszkają zwierzęta. W domu mieszkają sarny, kozły, jelenie. Po podwórzu chodzą bażanty. W kuchni wygrzewają się jeże. Zające skaczą po ogrodzie. I cały las jest jak wielki ogród zoologiczny, tylko że bez klatek i bez krat. Mają własną konstytucję i ustawy. Pilnują praw. A pomaga gajowemu jeden stary łoś. On ma rogi podobne do szerokich blaszanych tarcz, a jeden róg jest nadłamany, bo łoś bił się z jednym chłopem, który przyszedł z piłą kraść drzewo. 1 tą piłą chłop odłamał mu róg. Ale sam ledwie uciekł z życiem. Prawa są surowe, ale sprawiedliwe
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.