ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Baskerville nie miał do dyspozycji pododdziału alarmowego,
z wyznaczania którego na brygadzie zrezygnowano już dawno,
zadowalając się praktyką łapania w razie potrzeby (czyli w razie
noszenia jakichś oficerskich mebli, gdyż do tego głównie
rzeczone pododdziały w ludowym wojsku służyły) pierwszej z
brzegu grupy żołnierzy. Nie wiem, czy kiedykolwiek nad
czymkolwiek deliberowano równie długo, zawzięcie, i równie
bezowocnie, jak my deliberowaliśmy potem nad motywami decyzji,
którą powziął Baskerville, wybierając ową pierwszą z brzegu
grupę. On sam nie chciał ich nigdy wyjawić, pytany uśmiechał się
tylko tyleż złośliwie, co tajemniczo. Niektórzy twierdzili, że
po prostu skorzystał z okazji dogryzienia wymykającym się jego
regulaminowym prerogatywom bażantom. Inna, bardziej popularna
hipoteza głosiła, że pomyślał o nas w owej chwili jako o
ludziach wykształconych, światłych, krótko mówiąc, nieskłonnych
do zabobonnej paniki, której najwyraźniej - uznał z meldunku
Gorga - uległa warta. Osobiście przypuszczam, że obie te
przyczyny miały swoje znaczenie, ale zadecydowała sprawa
znacznie bardziej prozaiczna. Otóż wskutek czystego przypadku
SPR OC usytuowany był poza terenem brygady, oddzielony od całej
jej reszty ulicą. Może wydać się to irracjonalne, ale moim
zdaniem Baskerville, wiedziony nabytym w wojsku instynktem,
chciał, aby o kłopotliwej sprawie wiedziało jak najmniej ludzi,
a przynajmniej żeby zasadnicza część brygady dowiedziała się o
niej najpóźniej jak tylko można.
Tak czy owak, bezpośrednio po wysłuchaniu meldunku Gorga, a
jeszcze przed zabraniem się do najniewdzięczniejszego z
możliwych obowiązku poinformowania o nieszczęśliwym zdarzeniu
oficera operacyjnego, Baskerville postawił na baczność Freda i
kazał mu ogłosić alarm dla szkoły podchorążych. 3. Cienie śmierci
Pomiędzy chwilą, gdy Fred po raz pierwszy wydał z siebie
rozemocjonowany okrzyk "uwaga, szkoła", a naszym pojawieniem się
przed bramą Parku Magazynowego, zdążyliśmy wszyscy co do jednego
umrzeć i urodzić się jeszcze raz - nie wyłączając dowodzącego
wartą alarmową Rambo. Dwudziestu jeden podchorążych, kapral i
porucznik, o twarzach wciąż jeszcze czerwonych z przejęcia,
uczcili swe zbiorowe zmartwychwstanie napadem niepowstrzymanego
gadulstwa. Nie jechaliśmy na żadną pacyfikację, nie wybuchła
wojna ani co gorsza stan wojenny, nic się w ogóle - uznaliśmy,
dowiedziawszy się rozkazu - nie stało. Po prostu z jakiegoś
powodu mamy podmienić szwejów na warcie. Wszyscy odetchnęli z
ulgą, wdrapali się, przemagając miękkość kolan, na skrzynię wozu
i zaczęli gadać, jeden przez drugiego, byle co, byle odreagować
poprzednie przerażenie. Albo raczej, by je tą gadaniną pokryć i
móc udawać, że go w ogóle nie było. Tak czy owak, radosna
paplanina urwała się dopiero przed bramą, gdy w kilkanaście
sekund po zatrzymaniu się samochodu otrzeźwił nas bolesny krzyk
- i chwilę potem jeden z nas zwalił się na kocie łby,
bezskutecznie usiłując zatamować uniesionymi do twarzy dłońmi
obfity strumień krwi.
Nie pamiętam, o czym gadałem po drodze ja - o jakichś
bredniach, w każdym razie. Pamiętam, że najwięcej i najgłośniej
produkował się Rambo - i, trzeba przyznać, na najciekawszy
temat. Porucznik wykorzystał czas podróży do opisania nam ze
szczegółami, jak to telefon alarmowy właśnie dosłownie zdjął go
z kobiety, od wymienienia nazwiska której zdołał się, pomimo
adrenalinowego szoku, powstrzymać. Była to dyskrecja chwalebna,
jakkolwiek zupełnie zbędna. Pod tym względem szweje działali
sprawniej niż którykolwiek ze światowych wywiadów, dostarczając
niemal na bieżąco szczegółowych rozkładów jazdy wszystkich
zdatnych do czegokolwiek kobiet w promieniu kilometra od
jednostki, ze szczególnym uwzględnieniem oficerskich córek i
żon. Świadomość, że w czasie kiedy znienawidzony trep wydziera
na nich gębę, jego pociecha się puszcza, albo ślubna przyprawia
mu rogi, musiała działać na żołnierskie serca szczególnie
kojąco.
Nie pamiętam, czy już wspominałem, że żołnierze zawodowi
zazwyczaj nie trafiali do Węgorzewa ot tak sobie, ale za coś.
Przeważnie za nadmierne gorzałkowanie lub niemożliwość
wyliczenia się przed nagłą inspekcją z jakichś powierzonych ich
pieczy dóbr. Rambo prezentował się na tym tle dość oryginalnie:
do nadgranicznej, sezonowej mieściny zesłano go podobno za
bójkę, w której miał natrzaskać jakiemuś innemu porucznikowi,
oczywiście o babę. Nie wykluczam jednak, że była to legenda,
którą sam sfabrykował: podtrzymywanie swej reputacji wielkiego
ogiera i super-komandosa wydawało się głównym, jeśli nie w ogóle
jedynym, co go interesowało. Bywało to dla nas uciążliwe, ale
generalnie Rambo cieszył się ze strony podchorążych pełną
pobłażania sympatią.
O mianowaniu go dowódcą warty alarmowej nie zadecydowała
jednak, oczywiście, samcza reputacja porucznika, co najwyżej
pośrednio: dbałość o nią miała swój udział w tym, że zjawił się
na terenie szkoły jako pierwszy z dowódców plutonów, podopinany,
nie zaspany i jak zawsze manifestujący zdecydowaną wolę
działania. Tego ostatniego w żadnym wypadku nie dawało się
powiedzieć o jego plutonie, jak i zresztą o dwóch pozostałych.
Czekanie, aż któremuś z nich uda się sformować przyzwoity
dwuszereg i odliczyć nie miałoby naturalnie za grosz sensu, a
Bogiem a prawdą nie było nawet możliwe - pod budynkiem szkoły
zdążyła się już pojawić przysłana przez Baskervilla ciężarówka,
a on sam skorzystał z okazji, żeby się przez telefon odgrywać na
przybyłym grubo po przewidzianym dla niego czasie komendancie
szkoły. Nikt poza nimi dwoma nie wie, co komendant usłyszał
przez telefon. Był w każdym razie bodaj jedynym człowiekiem,
który dowiedziawszy się o co chodzi nie okazał ulgi, a tylko z
bladego zrobił się czerwony, cisnął słuchawką omal nie
rozłupując bakelitu w drzazgi i polecił Rambo sformować wartę z
dowolnie wybranych podchorążych, byle mieli pobrany ekwipunek i
właściwe części munduru pozakładane na właściwe części ciała
|
WÄ
tki
|