ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Czy znów
ma jakie zmartwienie? Lecz ona nie chciała odpowiedzieć: powie mu później,
jeżeli będzie warto
o tym gadać... Mój Boże! Czyż życie dla niej nie jest teraz ustawicznym
zmartwieniem?
Gdy wreszcie zbierała się już do wyjścia, usłyszeli na podwórzu jakieś głosy i
stąpania. Jan,
zaskoczony, począł nasłuchiwać.
Co to? To nie papa Fouchard; nie słyszałem turkotu bryczki. Z głębi swego
oddalonego
pokoju z czasem nauczył się orientować
w wewnętrznym życiu folwarku i najmniejsze odgłosy stały mu się znajome.
Nastawiwszy
ucha podjął nagle:
Aha! Tak, to ci strzelcy z lasów Dieulet przyszli po prowiant. Idę
szepnęła Sylwina
odchodząc i pozostawiając go znowu w ciemności muszę się pośpieszyć, by
dostali swój chleb.
Istotnie w drzwi kuchenne kołatano pięściami, a Prosper, niezadowolony (ponieważ
był sam
w domu), wahał się, pertraktował... Kiedy nie było gospodarza, nie lubił
wszelkich odwiedzin
bojąc się szkód, za które musiałby odpowiadać. Lecz na szczęście, w tej właśnie
chwili kariolka
papy Fouchard z przytłumionym w śniegu człapaniem konia wtoczyła się po
pochyłości drogi.
I przybyłych powitał już sam Fouchard.
Aha! To wasza trójka. Cóż mi to przywozicie na tych taczkach? Demonicznie
chudy Sambuc,
opatulony w zbyt obszerną bluzę
z niebieskiej wełny, nawet go nie usłyszał, tak był oburzony na Prospera, swego,
jak powiadał,
zacnego bliźniego, który oto nie decydował się na otwarcie drzwi.
Słuchaj no! Gzy ty nas uważasz za żebraków, że nas trzymasz na dworze w taką
pogodę?
Ale Prosper nie odpowiadał i wzruszywszy jeno ramionami z całym spokojem
odprowadzał
konia z bryczką. Stary Fouchard znowu pochylił się nad taczkami.
Przywozicie mi więc dwa zdechłe barany... Całe szczęście, że mróz; inaczej
zapaszek nie
byłby zbyt przyjemny...
Cabasse i Ducat, adiutanci Sambuca towarzyszący mu we wszystkich wyprawach,
zaprotestowali.
Och! zawołał pierwszy z żywością świadczącą o gorącym temperamencie
Prowansalczyka
nie mają więcej nad trzy dni... To z tych sztuk padłych na folwarku Raffins,
gdzie wybuchła
paskudna zaraza bydlęca.
Procumbit humi bos zadeklamował drugi, eks-woźńy, zdeklasowany na skutek
predylekcji
do nieletnich dziewcząt, który lubił cytować łacinę.
Papa Fouchard w dalszym ciągu oglądał towar, udając, że jest zbyt nadpsuty. I
wchodząc wraz
z trójką partyzantów do kuchni zakonkludował:
No, ostatecznie, cóż... muszą się tym zadowolić... Dobrze się składa, że w
Raucourt nie mają
już ani jednego kotleta. Kiedy czło wiek głodny, nieprawdaż, je wszystko...
I bardzo w głębi
duszy zadowolony przywołał Sylwinę, która wracała ułożywszy do snu Karolka:
Daj no szklanki,
wypijemy za śmierć Bismarcka.
Tak oto Fouchard utrzymywał dobre stosunki z wolnymi strzelcami z lasów Dieulet;
ci już od
trzech miesięcy wychodzili o zmierzchu ze swych niedostępnych gąszczów, włóczyli
się po
drogach, zabijali i ograbiali Prusaków, których im się udawało zaskoczyć,
napadali na folwarki,
obdzierali chłopów, gdy brakło nieprzyjacielskiej zdobyczy. Byli postrachem wsi,
zwłaszcza że za
każdy napadnięty konwój, za każdego zamordowanego wartownika władze niemieckie
mściły się
na okolicznych osiedlach, które oskarżały o wspólnictwo, nakładając na nie
grzywny, aresztując
wójtów, podpalając chałupy. I jeżeli chłopi, mimo szczerych chęci, nie wydawali
Sambuca i jego
bandy, postępowali tak jedynie ze strachu, aby nie dostać kulą gdzieś na
zakręcie ścieżki, w razie
gdyby się ten ich krok nie udał.
Natomiast Fouchard wpadł na niesamowity pomysł handlowania z nimi. Przemierzając
okolicę we wszystkich kierunkach, lustrując zarówno rowy, jak obory, stali się
jego dostawcami
padliny. Skoro tylko zdychał gdzieś wół czy baran w promieniu trzech mil, oni
się zjawiali, aby go
zabrać i dostarczyć staremu. Fouchard zaś płacił im prowiantem przede
wszystkim chlebem,
specjalnie w tym celu wypiekanym przez Sylwinę. Zresztą, chociaż ich bynajmniej
nie lubił,
przecie żywił skryty podziw dla partyzantów, zręcznych zuchów, co prowadzili swą
robotę
gwiżdżąc na wszystkich; i chociaż wyciskał ciężki grosz z handlu z Prusakami, w
głębi duszy
śmiał się okrutnie, ilekroć usłyszał, że gdzieś na skraju drogi znaleziono znowu
jednego z nich
z rozpłataną gardzielą.
Wasze zdrowie! zwrócił się do trójki strzelców, trącając się z nimi
kieliszkiem. Po czym,
otarłszy usta wierzchem dłoni, dodał: Ale, wiecie, zrobiono z tego całą
historię, z powodu tych
dwóch ułanów, których znaleziono bez głów koło Villecourt
|
WÄ
tki
|