ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Dziewięćdziesiąt dolarów przeczytała na metce, w przeciwieństwie do... No właśnie do ilu?
W rozmowie ze Stephanie Banack w ogóle nie poruszała tematu pieniędzy, nie przyszło jej nawet do głowy zapytać, ile jest winna. Nie dość, że pozbawiła terapeutkę lunchu, to jeszcze kazała jej pracować za darmo. Dwa nietakty za jednym zamachem.
Odstawiła buty na półkę, kręcąc głową z niesmakiem. Co innego być nieuprzejmym, co innego zarozumiałym. Potraktowała przyjaciółkę siostry bardzo źle. Musi ją przeprosić, może posłać kwiaty i krótki bilecik z wyjaśnieniem? Tylko co napisze? Podziękuje za terapię, której nie było?
Żeby pozbyć się ataków, musisz dojść do ich źródeł", przypomniała sobie słowa terapeutki.
Nie ma żadnych źródeł, pomyślała, podchodząc do następnej półki zastawionej eleganckimi wizytowymi pantoflami. Przesunęła palcami po czubkach czarnych lakierków na wysokim obcasie.
Źródło, z którego brały się wszystkie ataki, było tylko jedno, w dodatku doskonale je znała-Rick Ferguson. Nie był pierwszym przestępcą, który jej groził. Nienawiść, obelgi, próby zastraszenia - to wszystko mieściło się w zakresie jej pracy. Od dwóch lat dostawała na gwiazdkę kartkę od człowieka, którego oskarżyła i wsadziła za kratki na dziesięć lat; groził, że znajdzie ją, gdy tylko wyjdzie na wolność. Ale droga od takich pogróżek do czynów jest daleka. Były wysyłane, dostarczane, lecz szły w niepamięć - dla obu stron.
Inaczej miała się sprawa z Rickiem Fergusonem.
Człowiek z moich snów, pomyślała ironicznie, wspominając koszmar senny, w którym wściekle poszukiwała matki, a w końcu znajdowała tylko Śmierć. W jakiś sposób Rick Ferguson zdołał sięgnąć w najgłębsze zakamarki jej świadomości, przypadkowo wywołując uśpione poczucie winy i niepokój.
Niepokój, pomyślała, biorąc lśniący czarny pantofelek w dłoń i ściskając go tak mocno, że poczuła, jak pęka lakier. Poczucie winy? z jakiego powodu miałaby czuć się winna? Dajmy spokój, myślała, przypominając sobie znowu słowa Stephanie Banack. Nie ma żadnych innych źródeł tych ataków, żadnych. Zaczęła z determinacją uderzać końcem wysokiego obcasa w dłoń.
- Halo, proszę uważać - rozległ się za nią jakiś głos, zaraz też pojawiła się ręka i złapała ją za dłoń, powstrzymując ruchy. - To jest but, a nie młotek.
Jess spojrzała na potłuczoną dłoń, potem na sfatygowany pantofel, wreszcie na mężczyznę o rudawych włosach i brązowych zaniepokojonych oczach, który trzymał ją delikatnie za rękę. Tabliczka przyczepiona do jego granatowej sportowej kurtki głosiła, że to pan Adam Stohn. Biały mężczyzna, wiek trzydzieści, trzydzieści pięć lat, sześć stóp wzrostu, waga około stu osiemdziesięciu funtów - podsumowała go w myślach, jakby czytała raport policyjny.
- Przepraszam - powiedziała. - Oczywiście zapłacę za nie.
- Nie chodzi mi o buty - odparł miękko, biorąc je i stawiając z powrotem na półce.
Obserwowała, jak pantofelek przez chwilę się chwieje, po czym przewraca na bok jak trafiony celnym strzałem.
- Chyba je zniszczyłam.
- Poradzimy sobie z nimi. A co z pani dłonią?
Jess poczuła pulsowanie i zobaczyła duży purpurowy siniec na środku dłoni.
- Będzie w porządku.
- Wygląda, jakby pękła pani żyłka.
- Nie szkodzi, nic mi nie będzie - zapewniła, zauważając ze zdziwieniem, że jest naprawdę przejęty.
- Może dać pani szklankę wody?
Potrząsnęła przecząco głową.
- A może cukierka? - Wyjął z kieszeni opakowanie miętowych cukierków w czerwono-białe paski.
- Nie, dziękuję - rzekła z uśmiechem.
- A może opowiedzieć pani dowcip?
- Wyglądam aż tak źle? - Wyczuła, że nie chce zostawić jej samej.
- Wygląda pani na kogoś, kto doceni dobry dowcip.
- Racja. Niech pan opowiada.
- Przyzwoity czy trochę sprośny?
- Do licha, idźmy na całość - parsknęła śmiechem Jess.
- A zatem lekko sprośny. - Zastanowił się chwilę. - Facet z kobietą są w łóżku, kochają się, nagle słychać kroki na schodach. O Boże, to mój mąż!" woła kobieta. Facet zrywa się z łóżka, skacze przez okno i ląduje w kępie krzaków. Kuca, jest zupełnie goły, nie wie, co robić. Oczywiście zaczyna padać deszcz. Nagle dostrzega obok kilku facetów uprawiających jogging. Postanawia wykorzystać szansę, wypada z krzaków i dołącza do nich. Biegną sobie przez chwilę razem, po czym jeden z biegaczy spogląda na niego dyskretnie i pyta: Przepraszam, czy nie pogniewa się pan, jeśli zadam pytanie?" Proszę bardzo, niech pan pyta." Czy zawsze uprawia pan jogging nago?" Zawsze." A czy zawsze zakłada pan wtedy prezerwatywę?" Nie, tylko wtedy, kiedy pada."
Jess parsknęła śmiechem.
- No, wygląda pani znacznie lepiej. A czy teraz mogę pani zaproponować jakieś buty?
Roześmiała się jeszcze głośniej.
- To wcale nie był dowcip. Żarty na bok.
- Przepraszam. Czy sprzedawanie idzie panu równie dobrze jak opowiadanie dowcipów?
- Niech pani spróbuje.
Jess spojrzała na zegarek. Miała jeszcze trochę czasu. Jedna para butów nie zaszkodzi znowu aż tak bardzo. W końcu coś się sklepowi od niej należy, niemal zupełnie zniszczyła te biedne lakierki. A prawdę mówiąc, wcale nie miała jeszcze ochoty wychodzić. Już od dawna żaden mężczyzna tak jej nie rozbawił, a lubiła się śmiać.
- No cóż, przydałyby mi się nowe botki - powiedziała, z ulgą znajdując całkiem sensowny powód, aby tu jeszcze zostać.
- Proszę tutaj. - Adam Stohn poprowadził ją w stronę stoiska z butami zimowymi. - Niech pani usiądzie.
Jess posłusznie wykonała polecenie i rozejrzała się po sklepie. Wnętrze było bardzo nowoczesne, pełne szkła i chromu, zastawione ogromną liczbą butów odbijających się w zwierciadlanym suficie. Zdała sobie sprawę, że bywała tu już wielokrotnie, chociaż nigdy nie zauważyła Adama Stohna.
- Jest pan tutaj nowy? - zapytała.
- Zacząłem latem.
- Podoba się tu panu?
- Buty są dla mnie wszystkim - rzekł z filuternym uśmiechem. - Jakie botki lubi pani najbardziej?
- Nie mam ulubionych. Ale nie cierpię wyrzucać pieniędzy na skórzane buty, które zaraz szlag trafi od śniegu i soli.
- Więc proszę nie kupować skórzanych.
- Ale lubię buty z klasą i lubię, jak jest mi ciepło w stopy.
- A zatem życzy sobie pani ciepłe i z klasą. Myślę, że mam coś w sam raz dla pani.
- Naprawdę?
- Czy kiedyś panią okłamałem?
- Pewnie tak
|
WÄ
tki
|