ďťż

Teraz, rozumie sią, wiemy na ten temat znacznie wię- cej — dodał z uśmiechem komandor...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
— Minął prawie tydzień — ciągnął dalej — zanim zaryzykowaliśmy lądowanie; przez ten czas sporzą- dziliśmy dość dokładną mapę powierzchni planety. Półkula północna i znaczna część pasa granicznego są dość górzyste, ale zauważyliśmy również wiele pła- skich obszarów, które wyglądały nader zachęcająco. Ostatecznie wybraliśmy obszerną, płytką kotlinę na skraju dziennej półkuli. Na Merkurym jest jakaś atmosfera, ale zbyt rzadka, aby mogły mieć zastosowanie skrzydła czy spadochro- ny. Musieliśmy więc lądować, hamując silnikami od- rzutowymi, tak jak się ląduje na Księżycu. Choćby się to przeżyło po raz nie wiem który, lądowanie ra- kiety zawsze trochę wyprowadza z równowagi, zwłasz- cza w nieznanym świecie, gdzie nie ma absolutnej pe- wności, czy coś, co wygląda na skałę, jest nią istotnie. Tym razem była to prawdziwa skała, a nie zdradliwe osady pyłu, jak na Księżycu. Podwozie wytrzymało uderzenie tak gładko, że w kabinie zaledwieśmy to odczuli. Potem silniki wyłączyły się ' automatycznie i oto byliśmy na miejscu — pierwsi ludzie na Merku- rym. I prawdopodobnie pierwsze żywe istoty, których stopa dotknęła tej planety. Wspomniałem już, że wylądowaliśmy na rubieżach dziennej półkuli, a więc na horyzoncie wznosił się wielki, oślepiający krąg Słońca. Przedziwne wrażenie: Słońce nieomal przytwierdzone w jednym punkcie, nigdy nie wschodzące ani nie zachodzące. Ponieważ Merkury ma bardzo mimośrodową orbitę, Słońce prze- suwa się na niebie po łuku o znacznej rozpiętości, cho- ciaż nigdy nie opuszcza się poniżej horyzontu. Miałem stale wrażenie, że jest późne popołudnie i noc za pa- sem. Bo trudno było przywyknąć, że słowa „noc" i „dzień" nic tutaj nie znaczyły. „Badanie nowego świata" — to brzmi podniecająco i rzeczywiście jest podniecające, jednocześnie zaś wy- maga ciężkiej, a także niebezpiecznej pracy, zwłaszcza na takiej planecie, jak Merkury. Pierwsze nasze zada- nie polegało na sprawdzeniu, czy statek nie rozgrzał się nadmiernie; w tym celu przywieźliśmy ze sobą parę ochronnych daszków. Nazywaliśmy je „nasze parasol- ki". Wyglądały osobliwie, ale spełniały swoją rolę. Mieliśmy nawet przenośne typy daszków, podobne do wiotkich namiotów, żeby zabezpieczyć się przy każ- dym dłuższym przebywaniu na otwartej przestrzeni. Namiociki te, zrobione z białego nylonu, odbijały wię- kszość promieni słonecznych, przepuszczając ich je- dnak dość, aby zapewnić nam potrzebne ciepło i świa- tło. Kilka tygodni zeszło nam na zwiedzaniu dziennej półkuli — robiliśmy wycieczki w promieniu do dwu- dziestu mil od statku. Odległość na pozór niewielka, ale w istocie całkiem poważna, gdy dźwiga się na grzbiecie skafander wraz z ekwipunkiem. Zbieraliśmy setki okazów mineralogicznych i sporządzaliśmy ty- siące odczytów przyrządów pomiarowych, wysyłając na Ziemię możliwie wszystkie rezultaty badań przez radio kierunkowe. Nie udało nam się jednak wniknąć tak daleko w półkulę dzienną, aby dotrzeć do jezior, które zauważyliśmy poprzednio. Najbliższe leżało w od- ległości ponad ośmiuset mil, a przecież nie mogliśmy trwonić paliwa rakietowego na uwijanie się w kółko po planecie. Poza tym zagłębianie się w ten gorejący piec z naszym obecnym, nie wypróbowanym ekwi- punkiem stanowiłoby zbyt wielkie ryzyko. Komandor umilkł wpatrując się z zadumą w prze- strzeń, tak jakby poza małą kabiną, która nas .więziła, sięgał wzrokiem aż do spalonych, pustynnych obszarów tamtego odległego świata. — Tak — podjął wreszcie. — Merkury to naprawdę niełatwy problem. Z zimnem umiemy sobie poradzić względnie łatwo, ale żar to inna sprawa. Może nie po- winiencm tego mówić, bo właśnie zimno mnie poło- żyło, a nie gorąco... Życie było jedyną rzeczą, której w ogóle nie spo- dziewaliśmy sią zastać na Merkurym, chociaż doświad- czenia na Księżycu powinny były dać nam dobrą lek- cję. I tam przecież nikt nie liczył, że natrafi na prze- jawy życia. Ale gdyby ktoś mnie zapytał: „Gdzie 'spodziewałbyś się znaleźć życie — zakładając, że życie istnieje na Merkurym?" — odpowiedziałbym: „Jak to gdzie? Oczywiście w pasie pogranicznym". I tu zno- wu popełniłbym omyłkę. Chociaż nikt się specjalnie do tego nie palił, posta- nowiliśmy przynajmniej raz obejrzeć krainę nocy. Trzeba było przesunąć statek około stu mil, aby wyjść ze strefy przejściowej. Wylądowaliśmy na płaskim szczycie niskiego pagórka, o parę mil od dość cieka- wie wyglądającego łańcucha górskiego. Upłynęła cała doba, pełna przykrego napięcia, zanim nabraliśmy pe- wności, że nic nam tutaj nie grozi
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.