ďťż

Szafir między drzewami przechodzi w czerń i wokół mnie śpiewnie dźwięczy cisza...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Jakieś pół godziny później tkwię w tej samej pozycji, wpatrując się w sufit i trwając w błogostanie chwilowego bezruchu, kiedy dobiega mnie pukanie do drzwi - zrazu niepewne, ale wystarczająco głośne, bym niemal wyskoczyła ze skóry. Chwilę potem robi się głośniejsze i natarczywsze. Uzmysławiam sobie raptem, że oto stoję już przy drzwiach (nie mają łańcucha), a serce mi łomocze, kiedy obserwuję drgające framugi. Jestem sparaliżowana, kompletnie nie potrafię znaleźć odpowiednich słów w żadnym języku. - Kto tam? - jakoś się w końcu odzywam po angielsku. - Wpuść mnie - odpowiada ktoś stojący na zewnątrz, też po angielsku. To kobieta. Musi to być jej język ojczysty albo tak dobrze nim włada. Pukanie ustaje, jakby wiedziała, że jej usłucham. Chociaż jest bardzo ciemno, widzę, że to ta sama kobieta, która się tak na mnie gapiła we wsi; teraz ma na sobie kurtkę narciarską i czapkę uszankę. Biały kleks twarzy, niemłodej, bez makijażu. Ciężko oddycha. Albo jest w tarapatach, albo... to ona sprowadza tarapaty... W torebce, leżącej na stole za mną, jest moja komórka. Nie wiedziałabym jednak, do kogo zadzwonić. - Przepraszam, kim pani jest? - pytam znowu, a lodowaty powiew wdziera się między moją skórę a szlafrok, po czym wpada do ciepłego pomieszczenia. - Czy coś się stało? - Wpuść mnie - odpowiada niskim matowym głosem, który zdaje się prawie znajomy. Cóż więc pozostaje mi zrobić? No i wchodzi razem ze mną do środka, wysoka, dobrze zbudowana kobieta, o lekko kwaskowym zapachu. Zdejmuje czapkę i hałaśliwie zabiera się do rozpinania zapięć przy kurtce - nieprzemakalnym cudeńku z „oddychającego” materiału - i rzuca ją za siebie na jedno z dwóch krzeseł. Ma na sobie ciemnofioletowy sweter, przyciasne dżinsy i ozdobione futrem botki. Siada, kładzie dłonie na potężnych kolanach, po czym podnosi na mnie wzrok. Jej ciemnobrązowe oczy płoną pod gęstymi brwiami. Aż nagle, mimo trzydziestu lat, które minęły od tego wszystkiego, co się wydarzyło, wiem, kim jest. - Christina! - przez krótką chwilę ogarnia mnie czysta przyjemność, płynąca z rozpoznania jej. Jasne! Wystarczy tylko popatrzyć - nawet przedziałek czesze tak samo, dokładnie pośrodku głowy, choć teraz ścięła włosy na pazia i sięgają żuchwy, dawniej zaś wiązała je do tyłu w kucyk. - Dlaczego tu przyjechałaś? - pyta, kiedy też siadam. - Przyjechałam, żeby prowadzić badania nad biografią Tuomasa Envalla - mówię. - Nie dość ci było tego, co nam zrobiłaś ostatnim razem? - jej głos załamuje się, gdy wypowiada to zda nie, po czym szlocha, nie spuszczając ze mnie wzroku; jej twarz pokrywają plamy, czerwone i wilgotne, dłonie zaci śnięte w pięści spoczywają na kolanach. - Przyjechałaś, żeby nas zniszczyć - stwierdza. Nie mogę uwierzyć w to, co się dzieje. Po prostu nie mogę uwierzyć w to, co mówi, ani w to, że mówi to do mnie. Nie potrafię nawet się zastanowić, co jej odpowiedzieć, ani też co ewentualnie mogłabym przez to osiągnąć. Gdybym chciała ją przekonać, musiałabym zacząć od początku i wyjaśnić wszystko, od tamtego czasu aż do dziś, a nawet wtedy... W końcu z pomocą przychodzi mi gest. Wskazuję, używając kalekiej ręki, swą asymetryczną połataną twarz, plamistą parodię jakiejkolwiek innej twarzy, choć i tak wtedy nie dało się z nią zrobić nic lepszego. Pytam: - Czy to ci nie wystarczy? Potem szarpię klapy szlafroka, rozchylając je szeroko, tak by widziała całą resztę. - Christina, spójrz - mówię - to ja zostałam zniszczona. I ona patrzy. Widzę, jak lekko poruszają się jej oczy, gdy stara się ogarnąć to, co widzi. Lecz chyba jednak w jakiś sposób udaje się jej nie widzieć, bo kiedy kieruje z powrotem wzrok na moją twarz, nadal potrafi wytrzymać moje spojrzenie i powiedzieć: - Zasłużyłaś na wszystko, co cię spotkało. Tylko sam Bóg wie, dlaczego ulitował się nad tobą. - To stwierdzenie, tak niezwykłe, tak kompletnie, szaleńczo niesłuszne, sprawia, że prawie chce mi się śmiać. Jednocześnie gwałtownie wali mi serce, wysychają wargi, jestem przerażona - to odczucie podobne do tego, jakiego się doznaje, kiedy się na moment zamknie oczy, a po otwarciu ich jest się na zupełnie innej planecie. - Ty nas rozdzieliłaś - odzywa się - rozproszyłaś. Całe rodziny się rozpadały. A teraz tu przyjeżdżasz, by odebrać nam również naszą przeszłość
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.