ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
powietrzem, wonnym
dymem i dziwnie drażniącą, choć cichą muzyką; zmierzch zachlapał połowę nieba
różem, karminem i szkarłatem. Nie zdążyłem jeszcze rozejrzeć się po okolicy,
kiedy zamknęły się wokół mnie białe ramiona; w oczach, nosie i ustach miałem
pełno włosów, a na szyi czułem wargi i zęby. Zapach perfum i potu był tak ostry,
że pasował do gwałtowności zajścia - pomyślałem o tym bezwiednie, podczas gdy,
obca dłoń usiłowała wepchnąć mi do ust jakąś pigułkę, Tego było już za wiele -
po chwilowym szoku odzyskałem panowanie nad sobą i kilkoma energicznymi ruchami
zdołałem się wyswobodzić. Na twarzy kobiety, którą odepchnąłem, malowało się
zdziwienie tak wielkie, że graniczące ze strachem. Była to młoda dziewczyna,
smukła i bardzo ładna, ubrana jedynie w półprzejrzystą nocną koszulę; biała
karnacja skóry wydawała się jeszcze delikatniejsza wobec ciężkich splotów
kruczoczarnych włosów, opadających na szyję i wiotkie ramiona. Spomiędzy
delikatnych palców wypadła pastylka o cielistym zabarwieniu i potoczyła się po
chodniku z gładkich kamieni wprost pod nogi kilku mężczyzn i kobiet,
przyglądających się ze zdziwieniem całej scenie. Wszyscy nosili, podobnie jak
dziewczyna, przezroczyste i lekkie tuniki; można było śmiało powiedzieć, że
chodzili właściwie nago.
Zmieszany i przestraszony, spróbowałem oddalić się. Żaden ze świadków zajścia mi
nie przeszkodził, tylko wodzili za mną zdumionym wzrokiem. Dopiero po dłuższej
chwili, gdy straciłem ich z oczu, ochłonąłem nieco, zebrałem myśli i rozejrzałem
się po okolicy.
Wokół. piętrzyły się jakieś dziwne budowle, ni to szałasy, ni to gliniane
chatki; uliczki, wyłożone białym kamieniem, wygładzonym najpierw przez fale
morskie, potem tysiącami stóp, meandrowały wśród nich jak łożyska wyschniętych
potoków. W świetle kolorowych lamp spacerował roześmiany tłum młodych mężczyzn i
kobiet. Wciąż wszyscy byli młodzi i roześmiani, choć wiedziałem, że swoim
przybyciem uruchomiłem niweczący ich kruche szczęście mechanizm, że czas począł
płynąć i słodkie wino uchodziło już z pękniętego dzbana.
Co parę kroków widziałem przytulone pary. Ani kochankowie nie krępowali się, ani
też nikt z przechodzących nie dziwił się w najmniejszym stopniu. Sięgali przy
tym do ustawionych co parę kroków kolumienek z zagłębieniami, pełnymi cielistych
pigułek; zażycie specyfiku wyraźnie zwiększało ich podniecenie. Zauważyłem, że
nikt nigdy nie odmawiał. Czym prędzej dałem nura w boczną uliczkę. Szedłem
jakimiś ciemnymi, zapomnianymi schodami, mając nad głową tylko wąski pasek
szarostalowego już teraz nieba. Gdy ucichł wreszcie rozpasany gwar ulicy,
ujrzałem przed sobą w świetle żółtej latarni dwie postacie. Dałbym głowę, że
nikt nie nadchodził; jakby wyrosły nagle z kamiennej płyty. Stary, przygarbiony
człowiek trzymał za rękę dziecko o twarzy zastygłej w piękną maskę. Odeszli
powoli, a ich kroki stukały głuchym echem po kamiennych zaułkach.
Lekko, bez wysiłku przemierzałem rzadki woal mgły, spowijającej zawojem
srebrzystego lśnienia setki barwnych globów, planet, światów. Wiedziony
nieprzepartą ciekawością, oglądałem wiele z nich po drodze; widziałem miasta,
góry, ogrody, nieprzebyte lasy i pasma nadmorskich plaż. Wszystko tam było
piękne, zarówno śmiałe konstrukcje niebotycznych osiedli przyszłości, jak i
tchnące wiekową wilgocią wnętrza gotyckich katedr; rośli mężczyźni i powabne
kobiety; zaczarowane kwiaty i tresowane zwierzęta. Nie brakło również bytów
odrażających, pełnych okrucieństwa, sadyzmu i wyuzdania, choć stanowiły one
wyraźną mniejszość. Niektóre światy były proste, nawet prymitywne, jak scena w
jakimś podrzędnym teatrzyku, inne zadziwiały swoją złożonością, oryginalnością i
swoistym pięknem, płynącym z harmonii.
Aż kiedyś, w trakcie mojej długiej wędrówki, kiedy już nieco znużony i
zawiedziony zamierzałem zaniechać dalszej podróży, ujrzałem przed sobą glob,
który wydał mi się najwspanialszy ze wszystkich. Półprzejrzysta powłoka mieniła
się ażurowymi, efemerycznymi postaciami, a wewnątrz przemykały rozmazane cienie.
Zdawało mi się, że już kiedyś je widziałem, lecz z zawodnej pamięci nie mogłem
wydobyć niczego więcej. Zbliżyłem się przeto i rozchyliłem pulsujące zasłony,
aby obejrzeć jeszcze jeden spektakl.
Był tam świat podobny do wszystkich poprzednich: taki ładny, cukierkowy, trochę
naiwny i niedorobiony, i przesycony pięknem marzeń. Jednocześnie był jakby inny:
głębokie niebo podcieniowane na brzegach seledynem, strzeliste wieże i czerwone
dachy z kępami mchu wczepionego między dachówki, ulice i ogrody pełne słońca i
świeżego wiatru, ludzie cieszący się życiem i sobą nawzajem - to wszystko już
widziałem i dobrze znałem. Tak, to był na pewno mój własny świat.
Często myślałem o nim w bezsenne noce, kiedy księżyc rozlewał dziwaczne plamy
bladej poświaty po podłodze i zdawał się poruszać firanką, lub też po prostu w
korowodzie codziennych zdarzeń; próbując poprawiać jakiś fragment
rzeczywistości. Za każdym razem dodawałem inną cegiełkę do rosnącej budowli.
Przekonałem się teraz, jak wiele z nich nie pasowało do siebie i jak znaczne
luki widniały w konstrukcji.
Nie byłem zadowolony ze swego dzieła, postanowiłem przeto je poprawić. Poprawić
w taki sposób, aby nawet po uruchomieniu niszczycielskiego zegara mój świat mógł
istnieć w szczęściu i spokoju, na przekór kruchym światom innych marzeń.
Wziąłem się do pracy. Samą świadomością mogłem dowolnie kształtować tutejszą
rzeczywistość; cóż za potęga władzy absolutnej ! Jeden lekki dotyk myśli kreował
ludzi lub ich unicestwiał, kazał miastom rozkwitać lub obracać się w gruzy,
wyciskał łzy lub rozjaśniał twarze uśmiechem. Lecz uśmiech ten nikł, rozwiewał
się w następnej sekundzie, likwidowany nieubłaganym ruchem wskazówek zegara.
Z uporem próbowałem zbudować dobry świat, który zarazem mógłby istnieć w
wymiarze czasu
|
WÄ
tki
|