ďťż

Stephen nie odrywał wzroku od drogi i jej monumentalnych wybojów...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Los jednak był dla niego łaskawy, zsyłając mu w porę ten terenowy wóz! Z tamtym małym Fiatem tutaj przepadłby z kretesem. Od czasu do czasu zatrzymywali się, by coś wypić. Daleko od drogi i wszelkich innych śladów cywilizacji pustynia zaczynała dyktować im swoje warunki, a jednym z nich było, jak oznajmiła im Judith, regularne picie wody i to nim poczuło się pragnienie. - Jedno jest pewne - orzekł Stephen, gdy stali przy samochodzie, tonąc w morzu wrzącego skwaru, podawali sobie butelkę z wodą i starali się rozruszać nogi - jeśli ten klasztor i ci mnisi naprawdę istnieją, to nie chodzą za często do kina. Nikt się nie roześmiał. Z jego strony też była to tylko próba obrony przed przemożnym, przytłaczającym naporem otaczającego ich krajobrazu, zapierającego oddech i sprawiającego, że człowiek czuł się całkiem mały i zagubiony, zdany jedynie na łaskę i niełaskę wyższych mocy. Jeszcze kilkakrotnie mylili drogę nie dostrzegając ledwie rozpoznawalnych rozwidleń, trafiali do wąwozów zamkniętych na drugim końcu, wciąż na nowo nawracali i próbowali ponownie, aż wreszcie ujrzeli klasztor. Spoczywał w niewielkim parowie, poniżej pełnych szczelin, spękanych skał, sterczących ku niebu niczym kamienne palce i rzeczywiście jego mury z ciemnoszarego kamienia wyglądały na ruinę. Kiedyś najwyraźniej stała przy nim wieża, jednak zawaliła się i nigdy nie została odbudowana. Monotonne, przypominające otwory strzelnicze okienka martwo spoglądały ku nim w dół. Zagubiony wśród bezdroży ponury gmach zawisł na skalnym siodle, wystawał z niego niby bezpowrotnie zużyte zęby. - Może oni wszyscy już dawno umarli - powiedział Yehoshuah. - To znaczy, i tak by nikt nie zauważył. Stephen przytaknął. - Zdaje się, że gdzieś tu powinna być tablica: Uwaga! Koniec świata za pięćset metrów! Wspinali się Jeepem w górę zbocza, aż wpadł w poślizg na sypkim żwirze i nie dało się jechać dalej. Wtedy zostawili go, naciskani przez Judith wzięli jeszcze po głębokim łyku wody i ruszyli w drogę, by pokonać resztę wzniesienia pieszo. Owa reszta okazała się odleglejsza i wyższa, niż zdawało im się na początku, a przede wszystkim kosztowała ich o wiele więcej wysiłku, niż się spodziewali. Już po chwili ich ubrania wisiały na nich mokre od potu, płuca wydymały się niczym kowalskie miechy, a serca waliły jakby chciały tętnem rozsadzić im czaszki. Ciemna, ponura kamienista gleba pod ich stopami zakumulowała skwar całego dnia i wprost przepalała podeszwy butów. Właściwie, dlaczego to robię? przyszło w pewnym momencie do głowy Stephenowi i od tej chwili to pytanie nie chciało już go opuścić podczas dalszej wspinaczki, wracało i wracało samo z siebie, by wkrótce stać się czymś w rodzaju mantry, nadawało rytm ruchom jego nóg a uszom zdawało się, że słyszą je, dobiegające z odgłosów szurania stóp po żwirze. Judith, o wiele bardziej sprawna i wytrzymała niż oni dwaj, niezmordowanie szła przodem. Stephen daremnie próbował dotrzymać jej kroku, a Yehoshuah zostawał coraz bardziej W tyle; narzekając i mamrocząc pod nosem, coraz częściej musiał robić sobie przerwy. Aż wreszcie byli u góry. Ciężko dysząc stali pochyleni w przód, oparłszy dłonie o kolana, po prostu nie mogli w to uwierzyć. Przez chwilę wyglądało na to, jakby budowla nie miała żadnego połączenia ze światem zewnętrznym, jakby mnisi zamurowali się w niej, lecz w końcu zauważyli wąski, ledwie szerokości człowieka otwór, zamknięty drzwiami zbitymi z bali prastarego drewna. - Spójrzcie tylko - powiedziała Judith, gdy jako pierwsza znów była w stanie stać prosto i mówić. - Co za widok. Stephen nie był zdolny do jakiejkolwiek odpowiedzi, tylko z trudem uniósł głowę. Tak, wspaniały widok. Czarne skały, brunatne skały, szare skały, jak okiem sięgnąć kamienie i skały. Żadnej ludzkiej osady, nikogo, jak okiem sięgnąć. Jedno wielkie, imponujące marnotrawstwo terenu. - Co teraz? - spytał Yehoshuah, gdy znów oddychali normalnie. - Teraz - powiedział Stephen - grzecznie zapukamy. I właśnie to zrobił. Nie było tam oczywiście dzwonka ani kołatki, ani żadnego z modnych nowoczesnych gadżetów, więc po prostu uniósł zaciśniętą pięść i uderzył w masywny portal. Potem cofnął się o krok i czekał. Nic się nie działo. - Nikogo nie ma w domu - skomentował Yehoshuah
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.