ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
.. Rozejrzał się wokół, lecz oczy wszystkich mówiły mu, że zgadzają się z Soultem. Wahał się jeszcze. Soult dostrzegł to i w lot okazję chwycił:
- Głowę daję, że zwyciężymy!
- Dobrze, będzie jak chciałeś. Przegrasz... dasz głowę!
Ranek 13 maja. Już dobrą godzinę sunęliśmy wąwozami ku Austriakom, jak duchy rozpływające się w mżawce, która utrudniała widoczność. Wtem strzał pojedynczy echo poniósł po górach i żołnierz w pierwszym szeregu padł na kolana, a potem w mokrą od rosy wysoką trawę. Polak to był i po polsku zakrzyczał w śmierć zapadając. Strzałkowski ze swoimi wysforował się na czoło, jak łeb taranu, ale i jak tarcza, która pierwsze pociski przyjmie na swój grzbiet.
Bez komendy szarpnęło ludzi do przodu. Rwali po zboczach jak górskie kozice i spychali Austriaków samym impetem uderzenia. Bagnety pracowały w trzewiach, szable cięły i kłuły, strzały na oślep przewiercały niebo i łupiny żołnierskich czaszek. Długo tak, za długo... Koło południa sięgnęlimy górskiego siodła, mając już prawie na dłoni sukces obiecywany przez Soulta. Kolumna Arnauda dopadła baterii austriackiej, gdy naraz ranny kanonier lont w jaszcze wsadził... Słup ognia z ziemi wytrysnął, rozrzucając po skałach krwawe strzępy. Przycichło. Przerażeni ludzie kulili się, jakby prochowy wulkan jeszcze raził. Z prawej strony, od przełęczy, zamajaczyły dwie białe kolumny, pchające przed sobą oddziały Moutona. Soult rozpaczliwym gestem pchnął do ataku rezerwy trzecią półbrygadę, ale tego dnia niebo i piekło zawarły pakt przeciw niemu, bo zerwała się burza potworna, zwyczajna o tej porze i zapał szeregów zgasł jak płomień zalany strumieniem wody. Broń i moderunek namokły w jednej chwili, a Austriacy z krytego szańca, niewidocznego pośród ulewy, wyrywali czerwone smugi w naszym szyku.
Szedłem tuż za generałem, czepiając się krzewów, które wyścielały zbocze, gdy nagle ból przeszył mi biodro, jak strumień wrzątku i o ziemię cisnął. Porwali mnie żołnierze i w dół nieśli. Z góry następowali Austriacy. Koniec! - pomyślałem - wszystko przepadło!
- Gdzie generał?
Żołnierz, ocierając twarz rękawem, pokazał do tyłu.
- Został tam.
- Dlaczego nie zabraliście go?
- A niechaj go francuskie ciarachy ciągną, my Polaków zabrali i to dość.
- Co z nim?!
- Trup pewnie. Kula, która waszmościa w bok kopnęła, jego na śmierć utłukła.
Baterie z wałów twierdzy osłoniły nas przed pościgiem. Ale w mieście nie lepiej się działo. Keith, korzystając z ulewy, zbliżył się do portu i bombardował go seriami salw, które wzniecały pożary i zabijały ludzi na ulicach. Tłumy oszalałych kobiet przebiegały aleje, krzycząc o chleb dla dzieci i dzwoniąc dzwonkami. Na Boga, czyż innej chwili wybrać nie mogły? Rozpraszano je i zbierały się znowu, niepomne na deszcz, podrywające mężczyzn, rozwścieczone, dzikie. Widok tego sabatu większy ból mi przynosił niźli rana, która powierzchowną się okazała.
Wieziono mnie na wózku do lazaretu. Mieścił się on w Palazzo Doria-Tursi, lecz by tam dotrzeć, trzeba było przecisnąć się wśród kłębowiska głodowej rozpaczy. Chwyciłem za rękę dziewczynę przebiegającą mimo, ładną, ale o rysach wykrzywionych furią. Wrzasnąłem, przekrzykując tumult:
- Przeciw komu, przeciw komu, kogo przeklinacie?!
- Ciebie, Francuzie! I tę wojnę ohydną, którą przywlekliście!
- Wolność wam przynieśliśmy. Nie rozumiesz, głupia?!
- Bratu memu to powiedz, może zrozumie! Pięciu lat nie dożył, z głodu wczoraj skonał! Takeście go wolnością nakarmili! Dość tej wojaczki, chcemy żyć jak ludzie. Zabierzcie precz tę wojnę! Przeklęci, byście zdechli wszyscy w męczarniach! - zaklęła ohydnie, anim podejrzewał, że z takich ust takie się słowa posypać mogą i rozszlochała się w głos.
Żołnierz prowadzący wózek odsunął dziewczynę na bok i koła potoczyły się dalej. Patrzyłem w niebo, krople deszczu obmywały mi twarz i nie pojmowałem nic.
Lazaret był pełny. Leżeć z gnatem nie połamanym, a tylko zdrowo draśniętym, wstyd mi było. Po kilku dniach zwlokłem się z pryczy, o laskę poprosiłem i wymaszerowałem w kierunku portu. Teraz dopiero, idąc przez ulice pełne śmieci i wszelakiej zgnilizny, przez nikogo nie sprzątniętej, widziałem, jakich spustoszeń dokonało oblężenie. Gruzy, połamane wózki, kondukty żałobne, ludzkie szkielety, ze skórą cieniutką i napiętą, jakby miała pęknąć, dzieci o oczach starców i te kobiety, sterczące pod ścianami i wyciągające ręce do takich samych cieni jak one, snujących się bezwiednie miękkim, więdnącym krokiem gałązek, które upadną. Na bunt, nawet w oczach, nie mieli już siły.
Miasto oddychało snem głodu. Z ostatnich rezerw kakao pomieszanego z bobem, opiłkami drewnianymi, krochmalem, siemieniem lnianym i mąką z zielska zbieranego na cmentarzach, wypiekano 200-gramowe głodowe racje dla żołnierzy. Jeńcy i ludność nie dostawali już nic.
Dziewczyna, dziecko prawie, do tamtej z tłumu podobna, wysunęła się bezszelestnie z arkadowego podcienia pałacu, który mijałem.
- Panie oficerze, panie oficerze...
Chwyciła mnie za rękaw i uśmiechnęła się sztucznie. Z uśmiechem tym kłóciły się przykryte cudownymi rzęsami oczy w zapadłych oczodołach, smutne, rozpaczliwe, na sekundę ożywione nadzieją...
- Panie oficerze!
- Czego chcesz?!
- Pójdziemy do mnie, panie oficerze, będę miła dla pana, pójdziemy...
Pociemniało mi pod czaszką. Saper bez ramienia, z sąsiedniej pryczy, gdy w lazarecie leżałem, opowiadał ze szczegółami, jak sześciu im kobieta nieznana noc całą oddawała się wedle ich sprośnych życzeń za kubek owsianej mąki i garść cukru. Nim wyszli, zaczęła smażyć placki dla dwojga swych dzieci i za dużo usmażyła, bo jedno w ciągu nocy umarło i zimne je z kołyski wyjęła. Wtedy myślałem, że łże kanalia
|
WÄ
tki
|