ďťż

Raz tylko udało się ubłagać, by wynajętą w Indiach ciężarówką przerzucić bagaż przez ten pas „ziemi niczyjej” po sam szlaban pakistański, co wszystko znakomicie...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Tym razem nic z tego, próbowaliśmy zagadać coś do miejscowych „wopistów”, ale nie chcieli nawet słuchać. Czyli, że trzeba najpierw załadować wszystko tutaj, później nająć specjalnych tragarzy, którzy mają wyłączne prawo przemierzania tego dwustumetrowego pasa, i za przeniesienie naszego majdanu do drugiego państwa biorą mniej więcej tyle, ile kosztowało wynajęcie półciężarówki, którą jechaliśmy tutaj przez niemal całe Indie. Mało tego, zabrali się do dokładnej kontroli celnej. Najgorsze może się jeszcze wydarzyć. Za pięć minut, może za minutę. Hinduscy celnicy zawzięli się na nas. Pół godziny temu liczyliśmy jeszcze, że pozwolą nam tym wozem przejechać, a tutaj przychodzi wyraźnie naburmuszony oficer, o niczym nie chce słyszeć, każe natychmiast rozładować cały samochód. Znosimy jeden bęben po drugim, ustawiamy je na rozpalonym słońcem placu obok siebie w szeregu, jak wojsko. I celnik każe otwierać jeden bęben po drugim. Kiedy ta zabawa przedłuża się, Wojtek, który jest zdecydowanie mocniejszy w angielskim, mówi trochę zirytowany. — Człowieku, czego ty szukasz? Przecież my opuszczamy wasz kraj, a nie wjeżdżamy. Jednak celnik, jak wielu urzędników na służbie, odburknął tylko: — Takie jest polecenie — I kazał rozbebeszać bębny dalej. Nie w każdym szperał do samego dna, ale otworzyć musieliśmy wszystkie. Wreszcie dał za wygraną i poszedł do swojego naczelnika, któremu zameldował: — Wszystko już sprawdziłem — Cooo? Sprawdziłeś? Tak szybko? — skoczył na niego szef, którego mundur obwieszony był rozlicznymi dystynkcjami — Natychmiast wracaj. Sprawdzimy to jeszcze raz. Teraz już naprawdę. Razem! I zaczęli od nowa. Szef wkładał łapy do wszystkiego sam. Kiedy zbliżali się do trzech ostatnich bębnów, ja już po prostu nie wytrzymałem. Czyżby mieli jakiś „cynk”?Odwróciłem się na pięcie, usiadłem w skąpej plamie cienia naszej półciężarówki, wyciągnąłem papierosa i zapaliłem. Postanowiłem o niczym nie myśleć. Czekałem na najgorsze. Słyszę tylko, jak Wojtek już z wyraźną furią krzyczy. — Czegoż wy, do cholery, szukacie? Chcesz oglądać wszystko? Dobrze Proszę bardzo! Uniosłem wzrok, widzę jak Wojtek spocony i wściekły sięga do pierwszego z tych ostatnich bębnów, wyjmuje zawinięty w tłumok śpiwór, jeden po drugim, potrząsa nim, krzyczy, nieledwie wali nimi o ziemię Kulę się przy tym w sobie jak człowiek, który spodziewa się, ze lada chwila nastąpi wybuch. To już koniec. W tych ostatnich bębnach, w tych tobołach śpiworów i puchowych kurtek jest whisky, jest „Jasio Wędrowniczek”. Jest go o wiele więcej niż pozwalają przepisy. Ja wiem, że to jest karalne, Wojtek też, ale na tej whisky zbudowany jest spory procent kosztów całej karawany. Tylko że nikt się nie będzie o to pytał. Zaraz wybuchnie skandal. I tyle. Nagle dociera do mnie, że ten gigantyczny bluff Wojtka robi jednak swoje! W pozorowanej furii wyrwał właściwie sprzed nosa celnikom pierwsze pakunki z alkoholem. Jak to zrobił, gdy waląc nimi o ziemię nie potłukł tego, mało — nawet butelki nie zabrzęczały, nie mam pojęcia. Ale celnicy zrezygnowali z dalszych poszukiwań. Niezwykle groźny szef nagle zmienił ton, był wyraźnie udobruchany. Odszedł w kierunku biura, po chwili Wojtek niósł w rękach świstek o dokonanej odprawie, a oficer uprzejmie salutował. Obskoczyli nas tragarze, wzięli nasz bagaż na plecy, przenieśli przez „ziemię niczyją”. Forsę wzięli, a jakże, dużo. W Pakistanie czeka nas ponownie odprawa. — Czy macie alkohol? — Pytanie rutynowe, ale kryje odwieczne i nieubłagane prawo oraz tradycje miejscowej wiary. Jesteśmy w kraju islamskim. — Jaki alkohol? — odpowiadamy jak w żydowskim kawale. Tu trzeba odpowiadać zdecydowanie. Kiedyś, na tej samej granicy, kolega na to samo pytanie odparł: — W zasadzie nie... To znaczy mam tam coś, jedno piwo. — To pokaż — rozkazał celnik. — Leży w torbie na samym wierzchu. — Pokaż — naciskał celnik. Kiedy nie spodziewający się niczego kolega wyciągnął wreszcie tę jedną puszkę, celnik wskazał mu tylko palcem kierunek. — Tam jest kanał, wylej to. Natychmiast! Na myśl, że musielibyśmy wylewać tutaj, do kanału, te nasze „dewizy” przeszły mi po grzbiecie ciarki. Po chwili jechaliśmy wynajętą ciężarówką w głąb Pakistanu. Udało się... W czasie monotonnej jazdy ciężarówką przyszła chwila refleksji. Jak niewiele brakuje, żeby stać się przestępcą. Pomyśleć, że jeszcze kilka kilometrów wcześniej mogłem sobie siedzieć w restauracji i popijać piwo
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.