ďťż

Rambert przyznał, że nie, i stara powiedziała znów, zy^ że to dlatego...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
rny' - Musi pan do niej wrócić, ma pan rację. W prze-Ma ciwnym raz^copanuzostaje? Przez^resztęczasuRambert kręcił się w kółko rle" wśród nagich i otynkowanych murów głaszcząc wa-raA chlarze przybite do ścian lub licząc wełniane kulki 3re kończące frędzle serwety na stole. Wieczorem wracali -0 młodzi ludzie. Nie mówili dużo, powtarzali tylko, że moment jeszcze nie nadszedł. Po kolacji Marcel grał l&" na gitarze i pili likier anyżowy. Rambert jak gdyby zastanawiał się. j W środę Marcel wrócił mówiąc: "Jutro wieczór, y~ | o północy. Bądź gotów." Z dwóch ludzi pełniących , j wraz z nimi służbę jeden zachorował na dżumę, a dru-B g1) który mieszkał zazwyczaj z tamtym, był pod a^ f obserwacją. Tak więc przez dwa albo trzy dni Marcel ' • ł Louis będą sami. W nocy załatwią ostatnie szcze-n B §°^y- Więc jutro. Rambert podziękował. "Pan jest 0 B, zadowolony?" - zapytała stara. Powiedział, że tak, J | ale myślał o czym innym. a • Nazajutrz niebo było ciężkie, upał wilgotny i du-~ f szący. Wiadomości dotyczące dżumy były kiepskie. • f Stara Hiszpanka zachowywała jednak pogodę. "Na * f świecie jest grzech - mówiła - nie ma więc sposobu!" Podobnie jak Marcel i Louis, Rambert był nagi do pasa. Mimo to jednak pot spływał mu po ramionach i piersi. W półmroku, przy zamkniętych okiennicach, torsy ich były brązowe i lśniące. Rambert kręcił się w kółko nie mówiąc słowa. Nagle, o czwartej po południu, ubrał się i powiedział, że wychodzi. 189 - Uwaga - rzekł Marcel - o północy. Wszysti jest gotowe. Rambert udał się do doktora. Matka Rieux powi< działa Rambertowi, że znajdzie go w szpitalu w gór; miasta. Wciąż ten sam tłum kręcił się przy. postermi ku straży. "Przechodzić" - mówił sierżant o gałko watych oczach. Tamci przechodzili, ale ciągle w koł( "Nie ma na co czekać" - mówił sierżant, któremi pot występował na kurtkę. Tamci byli tego samegi zdania, ale mimo zabójczego upału pozostawali n; miejscu. Rambert pokazał swoją przepustkę sierżan towi, który skierował go do biura Tarrou. Drzwi biu ra wychodziły na podwórze. Spotkał ojca Panel oux który stamtąd wracał. W małym, białym i brudnym pokoju, gdzie czuć było apteką i wilgotnym suknem, Tarrou, siedząc przy biurku z czarnego drzewa, z podwiniętymi rękawami koszuli, chustką wycierał pot, który spływał mu do zgięcia w łokciu. - Jeszcze tutaj? - powiedział. - Tak, chciałbym zobaczyć się z Rieux. - Jest u chorych. Ale byłoby lepiej, gdyby to dało się załatwić bez niego. - Dlaczego? - Jest przemęczony. Oszczędzam go, jak mogę. Rambert patrzył na Tarrou. Tarrou schudł. Zmęczenie przytępiło mu spojrzenie i rysy. Mocne ramiona tworzyły kulistą bryłę. Zapukano do drzwi i wszedł pielęgniarz w białej masce. Położył na biurku Tarrou paczkę kart kontrolnych i głosem, który tłumiło płótno, powiedział tylko: "Sześciu", po czym wyszedł. Tarrou spojrzał na dziennikarza i pokazał mu kartki, które rozłożył na 'kształt wachlarza. - Piękne kartki, co? To są zmarli. Zmarli w nocy. Na czoło wystąpiły mu zmarszczki. Złożył paczkę kart kontrolnych. - Jedyne, co nam pozostałe, to buchalteria. Tarrou wstał opierając się o stół. - Wyjeżdża pan wkrótce? 170 Dzisiaj, o północy. l Tarrou powiedział, że się cieszy i że Rambert po-^^"lwinien uważać na siebie. gorzej - Czy pan to mówi szczerze? run-j Tarrou wzruszył ramionami. ako-j - -^ nioim wieku siłą rzeczy jest się szczerym. róło. j Kłamstwo jest zbyt męczące. 1 - Chciałbym widzieć doktora - powiedział •dziennikarz. - Niech mi pan wybaczy. - Wiem. Jest bardziej ludzki niż ja. Chodźmy. - Nie w tym rzecz - powiedział Rambert z trudem. I urwał. Tarrou spojrzał i uśmiechnął się nagle do niego. Ruszyli małym korytarzem o ścianach pomalowanych na jasnozielony kolor, gdzie światło było jak w akwarium. Tuż przed podwójnymi oszklonymi drzwiami, za którymi poruszały się dziwaczne cienie, Tarrou wprowadził Ramberta do małej salki, której ściany były całkowicie wypełnione szafami. Tarrou otworzył jedną z szaf, wyjął ze sterylizatora dwie maski z higroskopijnej gazy, podał jedną Rambertowi i poprosił, żeby ją włożył. Dziennikarz zapytał, czy to pomaga, i Tarrou odparł, że nie, ale budzi uiność w innych. Pchnęli oszklone drzwi. Była to ogromna sala o szczelnie zamkniętych oknach mimo pory roku. W górze warczały wentylatory, ich zgięte śmigła mieszały ciężkie i przegrzane powietrze nad dwoma rzędami szarych łóżek. Ze wszystkich stron wznosiły się głuche albo przenikliwe jęki, składające się na monotonną skargę. Biało ubrani mężczyźni poruszali się powoli w bezlitosnym świetle idącym od wysokich, otoczonych prętami otworów. Rambert poczuł się nieswojo w okropnym upale tej sali i z trudem rozpoznał Rieux pochylonego nad jednym z jęczących kształtów. Doktor nacinał pachwiny chorego, który leżał rozkrzyżowany; trzymali go dwaj pielęgniarze stojący po obu stronach łóżka. Doktor się wyprostował, opuścił narzędzia na tacę, 'którą podsunął mu pomoc- 171 nik, i stał przez chwilę nieruchomo, patrząc na pa < ajenta; bandażowano go właśnie. { - Co nowego? - zapytał Rieux Tarrou, który pod szedł do niego. - Paneloux zgadza się zastąpić Ramberta w domu kwarantanny. Dużo już zrobił. Pozostanie do przegrupowania trzecia ekipa badania terenu - bez Ramberta. Rieux skinął twierdząco głową. - Castel zakończył pierwsze przygotowania. Proponuje zrobić próbę. - O - powiedział Rieux - to dobrze. - Jest tu Rambert. Rieux się odwrócił. Na widok dziennikarza zmrużył oczy nad maską. - Co pan tu robi? - zapytał. - Powinien pan być gdzie indziej. Tarrou powiedział, że to dziś o północy, i Rambert dodał: "W zasadzie." Za każdym razem, gdy któryś z nich mówił, maska gazowa wzdymała się i wilgotniała w okolicy ust. Na skutek tego rozmowa stawała się trochę nierzeczywista, niczym dialog posągów. - Chciałbym z panem porozmawiać - powiedział Rambert. - Wyjdziemy razem, jeśli pan zechce. Niech pan poczeka na mnie w gabinecie Tarrou. W chwilę potem Rambert i Rieux usiedli z tyłu w samochodzie doktora. Prowadził Tarrou. - Nie ma już benzyny - powiedział Tarrou ruszając z miejsca. - Jutro pójdziemy pieszo. - Doktorze - powiedział Rambert - nie wyjeżdżam i chcę zostać z wami. Tarrou nie poruszył się. Prowadził dalej. Rieux jak gdyby nie mógł wynurzyć się ze swego zmęczenia. i^- A ona? - zapytał głuchym głosem. |Rambert powiedział, że się nad tym zastanawiał, że nadal wierzy w to, w co wierzył, ale byłoby mu •wstyd, gdyby wyjechał. Przeszkodziłoby mu to ko- 172 chać kobietę, którą zostawił. Ale Rieux wyprostował się i rzekł pewnym głosem, że to głupie i że nie ma wstydu w wyborze szczęścia. - Tak - powiedział Rambert - ale może być wstyd, że człowiek jest sam tylko szczęśliwy
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.