ďťż

Puściła szczebel i naparła rękami na drewnianą pokrywę, prosząc Boga, żeby nie była przybita...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
166 Z początku na nic się to nie zdało, ale po pewnym czasie zdołała trochę przesunąć pokrywę, i mogła się chwycić palcami za brzeg kanału. Przeraże- nie mnożyło jej siły. Gorączkowo odpychała drewniany krąg. Rozległ się łoskot i Kelly odetchnęła względnie świeżym powietrzem. - Wyłaź! - rozkazał Robin. Kelly przebyła ostatnie szczeble i wygramo- liła się ze studni. Robin poszedł w jej ślady i już po chwili podnosili się z ka- miennej podłogi klasztornej piwnicy. - Wyjmij z plecaka latarkę - powie- dział Robin, odwracając się do niej plecami. Kelly odpięła paski i podała mu lampkę. Zapalił ją i osłonił strugę światła ręką. Piwnica była gigantyczna, ciągnęła się w nieskończoność we wszystkich kierunkach. Wzdłuż sufitu biegła plątanina rur i staromodnych kabli elektrycz- nych. Po całej podłodze leżały porozrzucane setki walizek, kartonowych pudeł i kufrów, pokrytych grubą warstwą kurzu i osnutych pajęczyną i wilgocią. Pudła i torby stanowiły testament i ostatnią wolę setek dzieci oraz ich opiekunów, którzy je tutaj zostawili; w drgającym blasku latarki emanowały jakąś złowrogą siłą. Najzwyczajniej w świecie znoszono je tutaj i składowa- no przez wiele lat, lecz Kelly nie mogła oprzeć się wrażeniu, że włamali się do jakiegoś grobowca, na którym ciążyła wielokrotna klątwa. - Jak na to patrzę, robi mi się niedobrze - szepnęła. Rozejrzała się po pomieszczeniu i zauważyła, że studnię umieszczono tuż przed krętymi, ka- miennymi schodami, które wiodły na parter. Przy najbliższej ścianie usta- wiono rząd żelaznych wanien oraz przestarzały magiel, w którym prasowano wilgotną pościel. Dziwaczna machina robiła duże wrażenie, solidne wałki i koło do ściskania wyglądały jak części urządzenia do tortur. - Świetnie wyglądasz - stwierdził ze śmiechem Robin, kierując w jej stronę światło latarki. Wytrzeszczyła oczy i potrząsnęła głową. Miał twarz umazaną w błocie, a dżinsy brudniejsze niż spodnie Kelly, na rękach została mu rdza i kurz z metalowych szczebli. - A ty jeszcze lepiej - odpaliła. - Na szczęście po drodze nie uruchomiliśmy żadnych alarmów. Zdaje się, że nikt nie zaglądał tutaj od wielu lat. Aż dziw, że tak mało dbają o sys- tem zabezpieczeń. - Bo może nie maj ą nic do ukrycia - wtrąciła. - Nie wolno ci zapominać, że możemy jeszcze w końcu wyjść na wariatów. - W królestwie obłąkanych. - Robin jeszcze raz omiótł pomieszczenie światłem latarki. - Tu na dole nie ma nic ciekawego. Idziemy na parter. Weszli na wąskie schody, co kilka sekund przystawali i nasłuchiwali. U ich szczytu znajdował się niewielki, wybity boazerią przedsionek, skąd wycho- dził wąski korytarz. W jednej jego ścianie był rząd wysokich, ostrołukowych okien z żaluzjami. Robin drgnął, gdy skrzypnęła stara, drewniana podłoga, lecz był to jedyny dźwięk, który wdarł się w ponurą ciszę opuszczonej bu- dowli. 167 Okna korytarza wychodziły na główny dziedziniec przytułku. Robinowi udało się w końcu podnieść o kilka centymetrów żaluzje, tak że mogli ogar- nąć dziedziniec spojrzeniem. - Chodź, popatrz na dom wariatów - szepnął. Odsunął się, Kelly pode- szła do okna. Budynek przytułku miał kilkanaście metrów szerokości i kilka wysoko- ści, nigdzie nie było widać ani śladu okna. Na dachu sterczała cała bateria anten, nakreślono tam też obszerny okrąg z czarną literą H w środku. Lądo- wisko dla helikopterów. Zaraz na prawo od anten stała trzymetrowa budka z drzwiami. Betonowy budynek stanowił jedną zwartą bryłę. Blokhauz. Kel- ly nie widziała żadnego wejścia, założyła więc, że musi znajdować się po drugiej stronie, naprzeciwko wysokiej, zamkniętej bramy klasztoru. - Co to jest? - zwróciła się do przyjaciela, który wzruszył ramionami. - Nie mam zielonego pojęcia, ale wszystko wskazuje na to, że wolą, żeby ludzie nie zaglądali im do środka. Ani nie wyglądali na zewnątrz. - Co teraz? - Trzeba się tam przedostać. -Jak? - Rzuć okiem na lukę między tą fortecą a przytułkiem. - Wygląda jak właz. Wydobywa się stamtąd para. - Wszystko wskazuje na to, że od przytułku do naszego blokhauzu bie- gnie system ogrzewania lub klimatyzacji. Jeśli zdołamy dojść do przytułku, może uda nam się przedostać dalej. - To co, mamy przedefilować dziedzińcem? - Na planie, który skserowałem, pomiędzy klasztorem a przytułkiem stoi kaplica, która łączy się z obydwoma budynkami. - Może nie powinniśmy przesadzać. - Wciąż nie mamy żadnych dowodów - potrząsnął głową. - Prawo nie zabrania wznoszenia bunkrów z lądowiskiem dla śmigłowców na dziedziń- cu. Musimy wejść do środka. - Ruszył korytarzem. - No dobra - westchnęła Kelly. - Ty tu rządzisz. - Nie zwracając uwagi na sygnały ostrzegawcze, jakie wysyłała jej intuicja, poszła śladem mężczyzny. Maxymillian Pastermagent Alexanian siedział w swoim luksusowym ga- binecie na najwyższej kondygnacji Instytutu Cold Mountain i wpatrywał się w błyszczący ekran komputera. Wystawne umeblowanie stanowiło dość neu- tralne połączenie nowoczesnych stolików o szklanych blatach i skórzanych kanap. Na podłodze leżało kilka chodników z Kazachstanu i Buchary, które przypominały, że Alexanian miał w trzecim pokoleniu ormiańskich przodków. Biurko, przy którym siedział, arcydzieło nowoczesności, wykonała na jego specjalne zamówienie z czarnej masy akrylowej jedna z firm elektro- 168 nicznych w Deep Wood. Komputer, jak również wieloprzewodową linię te- lefoniczną i potrójny rząd ekranów telewizyjnych z plazmy, wbudowano w blat biurka. Po drugiej stronie pokoju, przy panoramicznym oknie z widokiem na teren instytutu, stał starszy brat biurka, pięciometrowej długości stół konfe- rencyjny wyposażony w jeszcze większą liczbę elektronicznych cacek
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.