ďťż

- Przykro mi, Rip - powiedział Marcus Hallaby, spec od tytułów, stając w drzwiach jego gabinetu...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
- Boże, jak mi przykro! Nie wiedziałem, że ten nagłówek zrobi aż tyle zamieszania i... - Marcus rozpłakał się. Był nieco wstawiony, podobnie jak poprzedniego dnia, gdy pisał o „masakrze”, i tak samo jak każdego dnia ostatnich dziesięciu lat. Ukrył twarz w dłoniach i oparłszy się plecami o ścianę, zaczął głośno szlochać. - Hej, Marcus, to nie twoja wina - odezwał się Rip, starając się, by zabrzmiało to możliwie wiarygodnie. W końcu to on uparcie odmawiał zwolnienia Marcusa za każdym razem, gdy jego odważne tytuły irytowały ludzi, których nie należało irytować. Takie małe burze zbierały się nad nim kilka razy do roku. Przez dzień lub dwa biły pioruny, a potem przejaśniało się i Marcus dalej trwał na posterunku - skruszony, zawstydzony, lekko pijany... Jakoś nie umiał przyjmować życia na trzeźwo, a Rip nie miał sumienia potępiać go za to. - Chodzi o cały artykuł - powiedział. - A gubernator... - Musimy zamknąć redakcję, Buckingham - przerwał mu łagodnie sierżant. - Taki dostaliśmy rozkaz. Wszyscy mają opuścić budynek. Zostawimy wartowników przy drzwiach. - Kto wydał rozkaz? - Gubernator Sun Siu Ki. - Mógłbym zobaczyć ten nakaz? Napisano go po chińsku. Buckingham czytał, a sierżant zdjął czapkę, otarł czoło i przeczesał palcami włosy. Nie zwracał uwagi ani na zaciekawionych pracowników redakcji, którzy zbierali się coraz liczniej, ani na płaczącego Marcusa, do którego odwrócił się tyłem. Rip złożył dokument i oddał podoficerowi. - Może byłoby dobrze, gdybym wyjaśnił moim ludziom po angielsku, co mają robić. - Powiedział to lekko, bez cienia buntu. Sierżant nie miał nic przeciwko. Już jako bardzo młody człowiek, zwiedzając Chiny, Buckingham nauczył się trudnej sztuki samokontroli. Niektórzy dziennikarze chcieli kłócić się z funkcjonariuszami, ale naczelny nie pozwolił im na to. Spoglądając spode łba na policjantów, mamrocząc przekleństwa i roniąc łzy, pracownicy redakcji - w dwóch trzecich Chińczycy - wyłączyli komputery i sprzęt biurowy, a następnie opuścili budynek. Buckingham nie stawiał najmniejszego oporu, toteż pozwolono mu na rozmowę na osobności z asystentem, zanim został wyprowadzony przez funkcjonariuszy. Większość pracowników kręciła się jeszcze bezczynnie po chodniku, gdy policyjny samochód włączał się do ruchu. Rip Buckingham nie bał się więzienia. Siedział niejeden raz za czasów swej burzliwej młodości, kiedy lokalni policjanci nie bardzo wiedzieli, co robić z mierzącym metr dziewięćdziesiąt Australijczykiem, który wjeżdżał rowerem na zakazane tereny - to jest na wszelkie tereny nie będące drogami, bo w Chinach tylko po drogach mogli się poruszać turyści. Zazwyczaj udawało mu się wyplątać z tarapatów za pomocą słów, ale od czasu do czasu lądował na kilka nocy w prowincjonalnych aresztach. Na szczęście jego układ pokarmowy był równie niepodatny na zakażenia jak rura z PCV. Gdyby było inaczej, nie miałby śmiałości oddalać się zbytnio od świata bieżącej wody. Zapewne siedziałby teraz w Sydney, żonaty z miejscową panienką, niańcząc jasnowłose dzieciaki i zajmując odpowiedzialne stanowisko w ogólnoświatowym imperium prasowym ojca, które ten budował specjalnie dla niego, i tak dalej, i tak dalej... Jadąc w policyjnym wozie ulicami Hongkongu, wciśnięty na tylnym siedzeniu między sierżanta Nga i jego kolegę, Rip Buckingham zastanawiał się właśnie nad tymi „i tak dalej”. Rozmyślał też o ojcu, Richardzie Buckinghamie, i co powie, gdy usłyszy nowiny - nie o tym, że jego syn został aresztowany, ale o tym, że zamknięto redakcję gazety. O dziwo, jako właściciel pięćdziesięciu dwóch tytułów ukazujących się w sześciu krajach, ojciec Ripa nigdy nie rozumiał romantyzmu drukowanego słowa. Dla Richarda Buckinghama prasa była przede wszystkim niezwykle dochodowym interesem. „Gazety, mawiał, to maszynki do zmieniania tuszu i papieru w pieniądze”. Według jego kryteriów, „China Post” był jedną z najwydajniejszych maszyn. Dopóki się nie zjawili komuniści. Dziwne, zastanawiał się Rip. Myślę o gazecie tak, jakby już nigdy nie miała się ukazać. Może jej dni naprawdę dobiegły końca? Może to samo dotyczyło całej kolonii? Brytyjczycy oddali klucze i odeszli. Wrócili do domu, na swą małą wysepkę po drugiej stronie ziemskiej kuli i zaczęli udawać, że nigdy nie było w ich życiu epizodu zwanego Hongkongiem. Może tak było najmądrzej? Rip Buckingham potrząsnął głową, zły na samego siebie. Jego morale słabło. Przecież to było jego miasto; jego i Sue Lin. Ona urodziła się tu i dorastała, on z własnej woli uznał Hongkong za swój dom. Sue Lin kochała Hongkong. Ja też go kocham, pomyślał buntowniczo. Miasto należy do wszystkich, którzy je kochają. Bóg wie, że są miliony takich ludzi. Rip Buckingham starał się nie tracić nadziei, ale nie umiał zapomnieć o przygnębieniu, kiedy policyjny samochód mijał więzienną bramę. Cholerni komuniści! Sue Lin Buckingham powiedziała matce, że Rip trafił do więzienia na żądanie gubernatora Suna Siu Ki. Policjanci aresztowali go i zamknęli redakcję gazety
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.