ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Przed domem ustawiono dwie beczki, w których zbierała się deszczówka, ale wodę
pitną trzeba było przynosić z drogi publicznej, gdzie zainstalowano pompę.
John z ulgą wykorzystał pretekst, aby wymknąć się z kuchni. Wiedział, że ataki
choroby brata wyglądają zawsze na groźniejsze, niż są, ale odkąd matka wysłała go na pocztę,
aby zatelefonował po lekarza, upłynęło już wiele czasu, co najmniej godzina. Dlaczego
tamtego nie ma tak długo? Wyciągnął spod zlewu dwa ocynkowane wiadra i przeszedł na
podwórko za domem; na odgłos kroków koza, którą trzymali dla mleka, przydreptała i
poczęła ocierać się pyskiem o jego dłoń.
Ciepłe czerwcowe powietrze było rześkie i świeże; John wdychał je z przyjemnością
zwłaszcza teraz, kiedy nie przebywał już w dusznej, zaparowanej kuchni. Lekka bryza po-
ruszała gałązkami tarniny, tworzącej żywopłot za domem, a zaledwie kilka metrów od
miejsca, gdzie stał John, przysiadł kos. Przechyliwszy na bok łepek, spojrzał intruzowi prosto
w oczy, następnie odfrunął przezornie na drzewo. Koza ponownie trąciła pyskiem rękę
chłopca. John otworzył stojącą pod szczytową ścianą domu skrzynię z warzywami, wyjął z
niej marchew i podał zwierzęciu, które wzięło ją od niego delikatnie, z wdziękiem, niczym
dama z towarzystwa.
Zrobił zaledwie kilkadziesiąt kroków, kiedy usłyszał warkot silnika, a po chwili
zatrzymał się przy nim czarny prefect. Doktor siedzący w aucie opuścił szybkę.
- Witaj, chłopcze! - zawołał. - Przyjechałem do twego brata.
- Wiem - odparł John. - To ja poprosiłem na poczcie, aby zadzwonili do pana.
- No cóż, zaraz postawimy Dereka na nogi. Jadę!
John stał na drodze, odprowadzając samochód wzrokiem. To właśnie doktor Markey
zawiózł wcześniej Dereka do sanatorium. Wtedy jeździł nie prefectem, lecz dużym morrisem
cowleyem. Bracia ukończyli akurat dwanaście lat, a matka pozwoliła Johnowi zostać tego
dnia w domu; mógł nie iść do szkoły, aby pożegnać się z bratem. Jednakże, kiedy ta chwila
już nadeszła, nie mógł wykrztusić choćby jednego słowa. Również Derek zachował
milczenie. Po prostu podniósł swoją płócienną torbę i tylnymi drzwiami wyszedł na
podwórze. Za nim podążała matka, nie kryjąc łez. John nie płakał. Pozostał w tyle i patrzył na
brata, który blady i wylękniony dreptał za lekarzem w stronę samochodu. Sanatorium
znajdowało się gdzieś w pobliżu Dublina; wydawało się, że od Drumbooli dzieli je
niesamowicie wielki szmat drogi, ale w rzeczywistości było to tylko trochę więcej niż
pięćdziesiąt mil.
Tamtego dnia John po raz pierwszy w życiu zniknął z domu. Długo błąkał się po
polach i łąkach, aż wreszcie późnym popołudniem odkrył strumyk, który wdzierał się w głąb
lasu, na niewielką polankę porosłą paprociami. John wybrał sobie zaciszne miejsce pod sosną,
wymościł je zwiędłymi liśćmi i trawą, a potem leżał w ciemnościach, czując, jak spadają na
niego z góry sosnowe igły niczym łagodne krople deszczu. W duchu przebywał cały czas z
bratem, który z pewnością jechał jeszcze do Dublina - i czuł, jak z każdą milą narasta w
Dereku paniczny lęk.
Kiedy wrócił do domu, matka odchodziła już od zmysłów z niepokoju. Ulga, jaką
poczuła na jego widok, uczyniła ją brutalną. Ze stoickim spokojem, ofiarowując Bogu w ofie-
rze swój ból jako ofiarę za pomyślny powrót Dereka, John przyjął bez szemrania policzek,
który mu wymierzyła. Dopiero potem, już leżąc, dał upust łzom. Dotąd dzielił zawsze z
bratem podwójne łóżko, a tej nocy po raz pierwszy miał spać w nim sam. Sfatygowany
materac wypchany końskim włosiem miał dwa podłużne wgłębienia; John przesunął się na to,
które zdążył odcisnąć Derek, i spał po tej stronie łóżka co noc przez jedenaście miesięcy, aż
do dnia, kiedy jego bliźniaczy brat wrócił do domu.
Dziś stał w miejscu, czekając cierpliwie, aż umilknie warkot silnika. Potem ruszył
dalej, w stronę pompy zainstalowanej na niewielkim betonowym cokole przy drodze i
okolonej gęstym dywanem z wrzośca. Z wysiłkiem uniósł ciężką, masywną dźwignię i naparł
na nią; potem jeszcze parę razy podrywał ją do góry i opuszczał, dopóki z wylotu pompy nie
trysnął pierwszy strumień rdzawej wody, rozpryskując się o betonową płytę. John pompował
dalej niezmordowanie, a kiedy wreszcie poczęła płynąć czysta woda, napełnił wiadra.
Następnie, gdy strumień zmalał do cienkiej strużki, podstawił złączone dłonie, po czym
przytknął je do ust.
Pijąc, zdał sobie sprawę z otaczającej go ciszy. Ptaki, jeszcze tak hałaśliwe przed
miesiącem, straciły jakby głos. Ich obecność od czasu do czasu zdradzał jedynie pojedynczy
skrzek lub świergot. Ustał także wiatr
|
WÄ
tki
|