ďťż

Przy drzwiach robi się ruch, ludzie się rozstępują przed ZoranemPasojeviciem,który, najwidoczniej przez kogośzawiadomiony, przerwał trwający wciąż jeszcze przegląd...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
- Pani - wołaz daleka. - Pani? Viv! Pani tutaj? - Tak. - Viv śmieje się, obejmującKena zaszyję. -Niech pan sobie wyobrazi! - Ale dlaczego nic o tym nie wiedziałem? Czympani przyjechała? Chyba niepociągiem? - Pociągiem! - potwierdza Viv, uszczęśliwiona swoim bohaterstwem. -Samolotem zMoskwy do Belgradu, a stamtąd już pociągiem. - Dlaczego? - Zoran wciąż nie może tego pojąć. Dlaczego? Przecież byłbym posłałsamochód na lotnisko. Jak pan mógł,. - zwracasię do Salta -jak pan mógł trzymać tow tajemnicy i narażać panią naniewygody w podróży? -Raz w życiuchciałem mieć przyjemność wyjścia po nią na dworzec - mruczy Ken. - To dlatego dwukrotnie musiałem opuścić przegląd. - Gdybym się był domyślił! Goran Petranović, szef produkcji filmu, także nie może przebaczyć Kenowi tej tajemnicy. - VivClivley! - woła. -Viv Clivley w plenerze filmu nad Sutjeską! i pan to chciał ukryć przed nami! - Wcale nie, Tylko bałem sięwszelkiego zamieszania. Bo wizytajest całkiem prywatna. - Bardzo prywatna podkreśla Viv uśmiechając się do męża. -Więc żadnej informacji do prasy? - pyta Petranović najwyraźniej rozczarowany. -Żadnej! - Ale tego nie da się ukryć. Czy w Moskwiewiedzą,dokąd paniwyjechała? -TerazJuż wiedzą. Zostawiłam list. - I przyjechała pani sama? - Goran Petranović ma w pamięciwszystkie artykuły w gazetach, rozpisujące się na temat sztabu, z jakim Viv Clivley zjawiła się w Moskwie. -Całkiem sama? - Ależ tak! - Vivciaśniej obejmuje Kena za szyję, a on podnosi jąz krzesła i niesie na górę wśród ciszy ogarniającej wszystkich w gospodzie. - Kochanie! - mówi po drodze. - To jest najpiękniejszy dzieńwmoim życiu iprzysięgam ci, że. nieprzełknę kropli alkoholu, jakdługo będziesz mnie kochać. - Biedny Ken! - szepcze Viv. -A więc już nigdy się nie napijesz? Milko, uginając się pod ciężarem dwóchwiader gorącejwody,staje pod drzwiamipokoju Anglika i zastanawia się, czy wejść odrazu, czy też zapukać - wybiera wreszcie coś pośredniego; prawierównoczesne uderzenie łokciem w drzwi i naciśnięcie klamki, która. nie ustępuje^ drzwiokazują się zamknięteMilko stoi chwilę nieruchomo z wiadrami wrękach, a potem stawia je cicho przed progiem, chce mu się głupio śmiać i zarazniewiadomo dlaczego krzyczeć, zatyka sobie pięścią usta, zbliżasię,przykłada ucho do deski i nic nie słysząc słucha tego, co dziejesię za drzwiami. Kenbudzi się o świcie, Vivjeszcze śpi. Zmęczona podróżą i miłością nie słyszy ptasiej wrzawy zaoknem. Ken siada na łóżkui patrzyna nią. ^' Najbardziej lubi jejtwarz właśnie we śnie, rozluźnioną, swobodną, bez kontrolowanego wyrazu, jaki przybierała zawsze za dnia,przygotowana na czyjąś obserwację, Teraz, wciśnięta prawym policzkiem wpoduszkę, ze splątanymi włosami nad czołem i odchylonądolną wargą, przypomina dziecko, które zasypia wszystko jednogdzie, ufne i szczęśliwe. Rozczula go ta myśl, od wczoraj wie, że"wszystko jednogdzie" i dla Viv Jest możliwe, bylebybyła z nim. Wstał nąjostrożniejjak tylko mógł, żeby jej nie obudzić. Chcemusię pić - ale nie whisky, nie rakiji- chce mu się wody, zimnej, źródlanej, takiej, jaką mama Bujanić przynosiw dzbankach ze studnizagospodą. Ubiera się, bierze dzbanek, postanawia przynieśćtejwodydla siebie i Viv, żeby mogła się jej napić po przebudzeniu. Już ma wyjśćz pokoju, gdy - poprzedzonacichym odgłosem stąpania miękkich łap -ukazuje się nadachówkowym parapecie czarnakotka. Uchylił szerzej okna, żebymogia wskoczyć na łóżko, ale kotkanie kwapi się do tego, zdumionym spojrzeniem obserwuje obcą postaćpodkołdrą. Zastanawiał sięnieraz- nawet z aktorskiego punktuwidzenia - nadwyrazistościąoczu zwierząt. Człowiek całą twarząwyraża stan swoich uczuć, futrzane pyski zwierząt nie mogą posługiwać się mimiką, pozostaje imtylkospojrzenie, i nadają mu siłęwyrazu, niespotykaną u ludzi. Cmoka cichutko, żeby zachęcić kotkę do wejścia, ale zastrzygłatylko uchem i nieodwracając głowy wpatruje się wciąż w swoje,zajęte przez kogoś innego, miejsce na łóżku. Ken odstawia dzbaneki próbuje ją schwycić, lecz kotka wycofuje siępoza zasięg jego ręki,najwyraźniej rozczarowanai obrażona. Zepsuło mu to humor. Lubił,żebyw jego domu, żeby przynim szczęśliwe były -kobiety, dzieci,zwierzęta. Wydawało musię, że ma jakiśdar jednoczenia ichwogólnej szczęśliwości. Ubiegłego roku urządzili sobiez Viv takieświęta BożegoNarodzenia - wzięły w nich udział wszystkie jej dzieci z adopcji i poprzednich małżeństw oraz Jego z tychdwóch, którejuż miał zasobą, gdy ją poznał, wszystkie jej ijego psy, koty, konie,nawet papuga Peggy, choć długo nie mógł jej obłaskawić,ponieważbardzo lubiłapoprzedniego męża Viv. Ale w końcu i Peggy sfrunęłana jegoramię i nie było w całym domuani jednej nadąsanej twarzy,ani jednego sfrustrowanegopyska czy dzioba. Wyciąga rękę pozaokno, lecz kotka cofa sięwciąż po dachówkach, więcdaje spokój,zwłaszcza że Vivwzdycha przez sen i zanurza głębiej twarz w poduszkę. Chwyta znów dzbanek, na palcach podchodzi do drzwii otwiera je cicho,. W sali restauracyjnej na dole jest jeszcze pusto, tym bardziej więcdziwi się, zobaczywszy przy jednym ze stolików Irfana- Śpi, bezwładnie zwisając z krzesła, ale budzi się zaraz na odgłos jego kroków. -Co turobisz? - pyta zdumiony. - Czekałem na pana. -Nie prosiłemcię o to. - Oczywiście, żepan nie prosił. Z własnej ochoty. Zwłasnejogromnej ochoty czekałem tu na pana. - Co to znaczy? -Chcę panu coś pokazać. Niech panidzie za mną. - Zszedłem po wodę. Dla siebie idla Viv. Na pewno zechcesię jej napić po przebudzeniu. - Niech pan na razie da sobie spokójz tą wodą. Muszę panucoś pokazać. To niedaleko stąd. - Nie zawracaj głowy. Czy to takie ważne? - Bardzo ważne. -Dla kogo? - Dla pana. - Irfan zaśmiał się. -Zobaczy pan, jakie toważne dla pana. - jeśli to jakiś kawał. -Nie odważyłbym się. - Dobrze. - Ken stawia dzbanek na stoliku z niejasnym uczuciem,że nie powinien ulegać chłopakowi, ale ma nadzieję, że poprawi tymswoje stosunki z tłumaczem. - Chodźmy, jeśli tak ci na tym zależy. Wychodzą zgospody w rześki, górski poranek, kamień chodnikówmokry jest jeszcze od mgły irosy, ale słońce grzeje już ostro i Ken unosi odrazu ku niemu twarz, rozpinającpod szyj ąkołnierzykkoszuli. - To niedaleko stądmówi Irfan jeszcze raz, idzie przed Kenem,który patrząc na niego nie może zrozumieć, dlaczego chłopak kroczytak triumfalnie,jakby to, co zamierzał mu pokazać, nie tylko dla Kena; ale i dla niego miało wielką wagę. - Za kościołem jest mała gastinnica,nie zajęta dla filmu, bo Pasojević chciał miećwszystkichpod ręką. Tam się zatrzymali. -Kto? - Zaraz pan zobaczy. Ken przyspiesza kroku
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.