ďťż

Przez chwilę patrzyliśmy na siebie...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Blask płonącej latarki rzucał na mroczne przęsło skalne nasze cienie jako zgarbione sylwety olbrzymów z trójkątnymi głowami. Światło grało w metalowych kaskach. — Tak — powiedział astronom. — To jest odgłos, jaki wydają lampy katodowe, kiedy płynie przez nie prąd… — Cóż mogą tu robić lampy i gdzie one są? W rurze? Arseniew wzruszył ramionami. Przyklęknąwszy podważyłem kilka płaskich głazów, na których staliśmy. Ich głębsza warstwa zanurzona była w ciemnym szlamie. Dotknąłem go ręką; palce weszły w kleistą masę. Zdjęty obrzydzeniem, już chciałem powstać, gdy dłoń natrafiła na obły, twardy kształt. Pociągnąłem i wyrwałem spod kamieni coś, co wyglądało jak odłamana gałąź. Właściwie jednak niewiele miało z gałęzią wspólnego. Był to krótki, dość gruby cylinder, z którego wychodziły trzy cieńsze, każdy z kolei rozwidlał się i w ten sposób powstawał przy końcu pęk cienkich, sztywnych prętów. Całość ważyła może piętnaście kilogramów, miała metr długości, a najgrubszy cylinder ukazywał na podstawie szereg współśrodkowych warstw na przemian szarego i żółtego metalu. — Jakaś aluminiowa wierzba — powiedziałem. — Spójrz pan, profesorze. Arseniew oglądał to z najwyższym zaciekawieniem. Każdą gałązkę brał w palce, zbliżał do niej elektrometr. bez rezultatu zresztą. Potem rozejrzał się. — Polecimy dalej wąwozem, śladem rury. — Ten magnetyt będzie diablo mylił — zauważyłem. — To nic, za to rura odzywa się teraz własnym głosem. Powróciliśmy do helikoptera. Tutaj Arseniew zatrzymał się wstępując na wysoki głaz. — Zaczekajcie, muszę to zbadać… Włączywszy aparat począł obchodzić miejsce lądowania. — Rura leży tu zupełnie płytko… to wolna przestrzeń… Nie wiem, czemu, ale cała ta historia nie podoba mi się… nie rozumiem… — mówił urywanymi zdaniami, najwyraźniej do siebie. — Doktorze — spytał nagle Rainera. — Jak pan sądzi, czy tamta przepaść może być wygasłym wulkanem? — Na Ziemi powiedziałby — wykluczone, sądząc według skał… także trzęsienia zapadowe dają całkiem inne obrazy… ale tu mogę tylko powiedzieć: nie wiem. — Dlaczego rura wynurza się? Czyżby to był przypadek? — Zdaje się, że rozumiem, o co panu chodzi — powiedział Sołtyk. — Rura powinna biec głębiej, prawda? Jako inżynier, gdyby mi przyszło instalować tak wielki przewód siłowy, założyłbym go na głębokości co najmniej sześciu metrów. — Nie tylko o tym myślałem — rzekł Arseniew — ale to jest rzeczywiście zastanawiające… Zastanawiające… — powtórzył. — Nasuwa się mimo woli przypuszczenie, że najpierw założono rurę, a potem… rzeźba terenu zmieniła się… — Chce pan powiedzieć, że rurę założono, kiedy nie było jeszcze krateru ani tego wąwozu? — spytałem. — Tak, właśnie to. Wiecie co, chodźmy poza ten wielki skręt, może stamtąd da się coś rozpoznać. Zeszliśmy kilkaset kroków po czarniawych głazach. Byłem szybszy od innych i pierwszy stanąłem w zwężającym się kamiennym gardle. Niżej, w odległości może dwustu metrów, wąwóz się skończył. W obramieniu ciemnego wylotu jaśniała przestrzenna dolina. W jej środku leżało jezioro. Czarna, nieruchoma tafla wody z wystającymi jeszcze w znacznej odległości od brzegu igłami skalnymi ciągnęła się w dal. osłonięta lekką, zwiewną jak dym mgiełką. Ze wszystkich stron zbiegały osypiska, okalając jezioro olbrzymim, stromym lejem. Wśród złomów i brył piargu sterczały grupy nieregularnych iglic skalnych. Po prawej od mrocznego tła urwisk odcinał się biały krążek. Ktoś podszedł tak blisko, że dotknął mego ramienia, lecz nie zwróciłem na to uwagi. Niemal równocześnie z towarzyszem — był to Arseniew — podnieśliśmy do oczu lornety. Kilka razy mrugnąłem powiekami, bo wydało mi się, że podlegam złudzeniu. Ale nie, ostrość była doskonała i lorneta w porządku… W dzikim rumowisku wznosiła się biała kula. Była to jakby gładka kopuła, wstająca spomiędzy głazów matematycznie dokładną linią, ścisła, spoista, bez śladu nierówności. Odcinała się niezmiernie ostro od chaosu okalających ją złomów piargu. — Czy potrafi pan posadzić tam maszynę? — odezwał się astronom. Nie od razu odpowiedziałem, przemierzając lornetą przestrzeń
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.