ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Chciał się już ułożyć, ale był jeszcze ktoś czwarty, dziwnie gruby
i pękaty. Poznał, że to koce zwinięte w rulon imitują ludzki kształt.
- Co mam zrobić z tym grubasem? - zapytał.
Odpowiedziały mu równe oddechy.
- Śpicie? Strugacie ze mnie wariata?
- Kładź się! Drużynowy idzie! - wrzasnął gdzieś z zewnątrz namiotu
oboźny.
Marek przeturlał się tak energicznie na drugą stronę wałka, że spadł o
centymetr za daleko i o pół metra za nisko. Musnęło go po twarzy namio-
towe płótno. Zapachniała trawa. Księżyc patrzył mu prosto w oczy.
Świerszcze cykały tuż blisko, miał pełne uszy ich muzyki. Westchnął. Je-
szcze nigdy nie było mu tak dobrze na świecie, jak w tej chwili. Nigdy je-
szcze, tak jak teraz, nie spostrzegł fantastycznej urody ziemi, zwilżonej
rosą, oświetlonej migotaniem dalekich gwiazd.
- Kto tu?! - zawołał surowy głos nocnej warty.
Był to zawiniętyw koc i z kijem harcerskim w dłoni Kazio Bochenek.
Bochenek nie byle jaki, tylko pięknie wyrośnięty, jak na drożdżach, prze-
wyższał o ćwierć włosa najwyższych w obozie z komendą i Longinusem
na czele...
- Wyleciałem z pryczy - tłumaczył się Marek. - Siennik mam tro-
chę za wysoki.
- Ty zawsze wylatujesz jak nie z procy, to z pryczy, jak nie z pryczy,
to z konopi - gderał Bochenek niskim głosem, podnosząc w ten sposób
ważność swojej funkcji, już i tak dostatecznie podkreślonej wzrostem.
Podszedł bliżej. Schylił się w cieniu za namiotem i wyciągnął rękę.
- Spójrz.
Mikroskopijna latarka świeciła na jego dłoni. Dawała odrobinę świat-
ła, rozjaśniała fałdy skóry.
- Co to?
- Reflektor na wartę.
- Nie. Powiedz.
- Lampa Aladyna.
- Co, balona ze mnie robisz?
- Nie robię. Od dawna jesteś balonem. Łyso ci?
- E, tam. Nie wymądrzaj się.
- Nocoświetlik, robak świętojański. Czytałem o nim w encyklopedii
przyrodniczej, ale widzę pierwszy raz.
- O rany! Ja jeszcze nigdy...
- Tam, pod dębem, aż widno, taka chmura. Chcesz zobaczyć?
- No, chyba!
- To chodź. Przy okazji sprawdzę teren.
Dwa nierówne cienie wymknęły się spod namiotowego skrzydła, sko-
czyły w poprzek polany, śmiesznie i nieproporcjonalnie zniekształcały się
na każdym krzaku i załamku ziemi. Księżyc obrysowywał ostro ich kon-
tury, prowadził je po miejscach otwartych, ale pod dębem rozstał się z
nimi. Tu zasłonięta konarami leżała głęboka, czarna, ślepa noc. Marek i
wartownik przykucnęli. Pomiędzy liśćmi, których nie było widać, krążyły
bez pośpiechu pojedyncze światełka, spotykały się z innymi, wymijały je,
zataczały koła, wracały.
Marek wstrzymał oddech.
- Ale zabawa - śmiał się Bochenek.
- Ciiii-cho! Nie spłosz ich - szeptał Marek.
- One się nie boją. Pewno nie słyszą.
- Nie słyszą? To może też nie mają zielonego pojęcia, że myje widzi-
my? - zastanowił się. - Jakby były gwiazdami, co?
- No, dobra. - Bochenek znowu mówił urzędowo, basem. - Hulaj
do namiotu, bo jutro gotowi nam obu wpakować szorowanie kotłów za
karę. Zaraz nam głupstwa wywietrzeją z głowy.
Beczka śmiechu
Nie mogę spać - oświadczył Marek po daremnym liczeniu białych i cza-
rnych baranów, białych i czarnych nici, po wielokrotnym układaniu się na
lewym boku, na prawym boku, na wznak, na brzuchu, prosto i z podwi-
niętymi nogami.
"Trudno, nie mogę zasnąć. Tyle rzeczy dzieje się dookoła, miałbym
ochotę zobaczyć jeszcze raz obóz przy księżycu, zamiast leżeć w pozie no-
worodka i pogrążać się w bezczynności. Tyle gwiazd było nad Ziemią!
Czytałem, a może słyszałem przez radio, że okrążająca Ziemię kabina
kosmonauty, widziana gołym okiem, błyszczy silnym światłem, jakby
była gwiazdą pierwszej wielkości. Już wkrótce dowiemy się tylu rzeczy o
kosmosie... Chciałbym odbyć podróż na nową planetę, porośniętą dżun-
glami pełnymi najdziwniejszych zwierząt. Ooooo, na pewno wielu zgłosi-
łoby się, żeby tam zamieszkać, ale powinni wybierać tylko takich, którzy
podpiszą, że nie zaczną rozrabiactwa. Żadnych napaści, zbrojeń, bo ina-
czej wysiadka z planety!!! Jaka szkoda, że nie mam z kim pogadać. Owi-
nięci niby mumie, moi koledzy stali się przedmiotami pozbawionymi czu-
cia. Czy myślą w tej chwili o czymkolwiek? Czy pamiętają, że przyjecha-
liśmy dziś i nocujemy w namiotach? Czy nurtuje ich ciekawość albo chęć
poznania najbliższej okolicy? Ech, do licha, zaczynam udawać myślicie-
la, a sen, jak nie przychodzi, tak nie przychodzi. Wstanę! Zobaczę, co ro-
bią wartownicy".
Na piżamę włożył sweter, potem ubranie treningowe. Zaciągnął suwak
pod szyję. Nie czynił najmniejszego hałasu. Koledzy spali spokojnie, od-
dychając głęboko. Rozchylił płótno namiotu, wyjrzał. Wszedł w zielone
powietrze, przezroczyste i widzialne, jak woda morska. Kępy traw i kwia-
tów zniekszałcone światłem księżyca i ciemnością miały dziwaczne
kształty polipów i koralowców. Była cisza. Pachniały sosny. Wiatr ude-
rzał w korony drzew i wtedy gałęzie stukały wzajemnie jedna o drugą,
stuk, stuk, albo skrzypiały przeciągle.
Marek słuchał tego trzaskania. Podobało mu się. Było nierytmiczne,
dziwne. Tu dołem nie czuło się wcale wiatru, a w górze łoskot konarów
przypominał o wichrze, o zimnie. To dawało miłe uczucie zaciszności.
Szedł w zamyśleni!.' pomiędzy krzewami, które graniczyły ze ścianami
namiotów
|
WÄ
tki
|