ďťż

Potem znowu słyszę Pilgrima: - Tę małą z kiosku przerżnąłem w parku na ławce...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Ale pełnego kondona ściągnąłem sobie z palanta dopiero w domu... Wyłażę z koi. Język klei mi się jak kawałek skóry do podniebienia. Nie pomaga żadne odchrząkiwanie. Ponieważ nie ma ani łyku wody, muszę chodzić z zaflegmionym gardłem i ustami. Jeszcze jedno odkaszlnięcie i śluz wypełnia mi usta. Dokąd z tym? Stołowy melduje, że nakrycie dla mnie już przygotowane. Zaciskam usta i kiwam głową, teraz już ani słowa, bo inaczej flegma wydostanie się na zewnątrz. Znajduję kawałek gazety. Wypluwam wszystko na papier i pięknie zawijam. Zbiera mi się na wymioty. Wreszcie mogę przynajmniej mniej więcej wyraźnym głosem zapytać z centrali w górę: - Jeden na pomost? - Tak jest! - słychać głos drugiego oficera. Paczuszkę ze śluzem wsadzam do kieszeni skórzanych spodni i jazda na świeże powietrze. - Dzień dobry, panie drugi! - mówię i won paczuszkę za burtę, wpuścić wiatr do gardła, potem przejść do ogródka zimowego, zbadać kierunek wiatru i wreszcie - ach, co za dobrodziejstwo! - wysikać się. Dopiero teraz mogę patrzeć na niebo i morze. Wkrótce pochylony nad prętami relingu zatracam się w obserwacji wody, która pode mną, hucząc i sycząc, mlecznie zmieszana z powietrzem, przelatuje wzdłuż okrętu. Pęcherze i strzępy piany układają się jak na nie kończącej się tkaninie w coraz to nowe wzory. Odrywam wzrok od białej smugi i kieruję go za rufę. Długi, kilka metrów szeroki tor znaczy naszą drogę. Na nim wysokie fale wygładzają się, jakby przeszedł przez nie walec i przydusił wszystko, co wystaje. Potem pytam drugiego oficera: - Co to jest proporczyk Z? Drugi natychmiast wyjaśnia z zapałem: - Proporczyk Z to sygnał ataku. Proporczyk Z jest czerwony! - A to świntuchy! - wyrywa mi się. Drugi oficer patrzy na mnie zdumiony. - Dziękuję! - mówię i znikam w luku kiosku. Sternik w kiosku niemal nie potrzebuje kręcić sterem. Pod wskazówką przełożenia steru chwieje się stale ta sama liczba na tarczy kompasu: dwieście sześćdziesiąt pięć stopni. Idziemy stałym kursem. Ażeby dotrzeć do naszego rejonu operacyjnego, potrzebujemy według obliczeń starszego sternika jeszcze dziesięć dni przy prędkości marszowej. Moglibyśmy tam być szybciej, gdyby diesle szły całą naprzód. Wybraliśmy jednak prędkość marszową, bowiem pochłania najmniej paliwa. Musimy nasze rezerwy mocy zachować na polowanie. Przy śniadaniu na próżno czekam na dowódcę. Wzdrygam się na głos dzwonka alarmowego. Samolot! - przenika mnie myśl. Samolot! Cholerne ścierwo! Przez otwarte drzwi dostrzegam jednak dowódcę w centrali. W ręku ma stoper. Bogu dzięki. Alarm próbny! Stary kontroluje ze stoperem w garści, ile czasu potrzeba od sygnału alarmowego do zanurzenia okrętu. W mesie robi się gwałtowne zamieszanie, tak że muszę usunąć się na bok. Okręt już się przechyla. Próbuję utrzymać talerze na stole, ale dwa czy trzy spadają na podłogę. Myślę o tym, co się już zdarzało przy alarmach próbnych: na okręcie Kerschbaumera ktoś przez omyłkę zamknął zawory przewodów manometru głębokości. Kerschbaumer chciał szybko zejść na osiemdziesiąt metrów. Okręt nurkował odpowiednio. Skoro jednak wskazówka manometru nie ruszała się, Kerschbaumer myślał, że okręt ciągle jest na powierzchni, i kazał dopuszczać więcej wody. Potem jeszcze więcej, aż nagle zauważono błąd. Wtedy jednak okręt był już na dwustu metrach przy gwarancji stoczni do dziewięćdziesięciu metrów. Gdy siedzimy przy obiedzie, następuje kolejny alarm próbny. Główny mechanik, zrywając się, zrzuca ze stołu pełną wazę zupy, i to prosto na drugiego oficera. Jak się zdaje, Stary nie jest zadowolony również z drugiego alarmu próbnego: ani słowa uznania. Koło godziny szesnastej następuje trzeci alarm, Filiżanki do herbaty spadają i tłuką się. - Jeśli tak dalej pójdzie, szybko będziemy jedli łapami i chlali z garnków - narzeka jakiś bosman. Wreszcie dowódca mówi: - Gra. W centrali przy stole nakresowym próbuję dalej zapoznawać się z techniką. Wybuchający spór między Frenssenem a Wichmannem - wieczną kłótnię między maszyną a pokładem - kończy starszy sternik przez samo zjawienie się. Wichmann jeszcze zdążył nazwać diesle Frenssena "śmierdzielami", na co Frenssen błyskawicznie przesunął swoje zasmarowane olejem łapy w bezpośrednie sąsiedztwo twarzy Wichmanna. Gdy nastąpił spokój, mogę znowu skoncentrować się na systemie balastów. Do urządzeń zanurzenia okrętu podwodnego należą przede wszystkim zbiorniki balastowe. Gdy są wypełnione powietrzem, zapewniają potrzebną zdolność pływania. Jest ich trzy. Znajdują się wewnątrz i na zewnątrz sztywnego kadłuba. Wewnętrzny zbiornik balastowy ma takie wymiary, że okręt może na nim jednym pływać, gdyby zewnętrzne zostały uszkodzone
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.