ďťż

Pobiegłem do pana Ibrahima, który uśmiechał się, żując orzeszki...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
- Jak pan to robi, panie Ibrahimie, że jest pan szczęśliwy? - Wiem, co jest w moim Koranie. - Któregoś dnia powinienem może świsnąć panu ten Koran. Nawet jeśli to nie wypada, kiedy się jest Żydem. - A co to dla ciebie oznacza, Momo, być Żydem? - Bo ja wiem? Dla mojego ojca to znaczy być przygnębionym przez cały dzień. Dla mnie... to coś, co nie pozwala być czymś innym. Pan Ibrahim podał mi orzeszka. - Nie masz dobrych butów, Momo. Jutro pójdziemy kupić ci buty. - Tak, ale... - Człowiek spędza życie praktycznie w dwóch miejscach: w łóżku i w butach. - Nie mam pieniędzy, panie Ibrahimie. -Ja ci zafunduję. To będzie prezent ode mnie. Masz tylko jedną parę stóp, Momo, trzeba o nie dbać. Jeżeli buty cię uwierają, zmieniasz je. Stóp nie będziesz mógł zmienić! Nazajutrz, po powrocie ze szkoły, w naszym nieoświetlonym przedpokoju znalazłem na ziemi kartkę. Nie wiem dlaczego, ale na widok pisma mojego ojca serce zaczęło bić mi jak oszalałe: Mojżeszu, Wybacz mi, odszedłem. Nie mam w sobie nic z ojca. Popo... Słowo było skreślone. Pewnie chciał znowu zasunąć mi jakieś zdanie o Popolu. Coś w rodzaju: "Z Popolem by mi się udało, ale nie z tobą" albo "Popol dawał mi siłę i energię potrzebne, aby być ojcem, ty nie", słowem, jakąś złośliwość, którą wstydził się napisać. W każdym razie odczytałem intencję, dziękuję. Może zobaczymy się jeszcze później, kiedy będziesz dorosły. Kiedy ja nie będę się tak bardzo wstydził, a Ty mi przebaczysz. Żegnaj. No to żegnaj! PS Zostawiam na stole wszystkie pieniądze, jakie mi pozostały. A to jest lista osób, które masz zawiadomić o moim odejściu. Zajmą się Tobą. Następowała lista czterech nazwisk, których nie znałem. Natychmiast podjąłem decyzję. Trzeba będzie udawać. Nie wchodziło w rachubę, żebym uznał, że zostałem opuszczony. Opuszczony dwukrotnie, raz przez matkę, po urodzeniu, drugi raz w młodości, przez ojca. Gdyby się o tym dowiedziano, nikt już nie dałby mi żadnej szansy. Co ja takiego zrobiłem? Co takiego miałem w sobie, że nie sposób było mnie kochać? Moja decyzja, była nieodwołalna: będę symulował obecność ojca. Udawał, że mieszka tutaj, jada, że nadal dzieli ze mną swe długie nudne wieczory. Nie czekałem zresztą, ani chwili: od razu pobiegłem do sklepu. - Panie Ibrahimie, ojciec ma kłopoty z trawieniem. Co mu dać? - Fernet Branca, Momo. Masz, weź ten flakonik. - Dziękuję, zaraz każę mu łyknąć. Za pieniądze, które mi zostawił, mogłem przetrzymać miesiąc. Nauczyłem się podrabiać jego podpis, żeby prowadzić konieczną korespondencję i odpowiadać na listy ze szkoły. Nadal gotowałem dla dwóch, co wieczór kładłem naprzeciw siebie jego nakrycie; tyle, że po skończonym posiłku wyrzucałem jego porcję do zlewu. Przez kilka wieczorów w tygodniu, z uwagi na sąsiadów z naprzeciwka, zasiadałem w jego fotelu, w jego swetrze, butach, z włosami oproszonymi mąką i próbowałem czytać piękny nowiutki Koran, który podarował mi pan Ibrahim, bo go o to błagałem. W szkole powiedziałem sobie, że nie mam ani chwili do stracenia: muszę się zakochać. Właściwie nie było wyboru - placówka nie była koedukacyjna, wszyscy kochaliśmy się w córce dozorcy, Miriam, która mimo swoich trzynastu lat szybko zrozumiała, że panuje nad trzema setkami wygłodniałych podrostków. Zacząłem się do niej zalecać z zapałem tonącego. Trach: uśmiech! Musiałem sobie udowodnić, że można mnie kochać, musiałem to rozgłosić całemu światu, zanim się wyda, że nawet moi rodzice, jedyni ludzie, którzy powinni mnie znosić, woleli uciec. Opowiadałem panu Ibrahimowi o podrywaniu Miriam. Słuchał mnie z lekkim uśmieszkiem kogoś, kto wie, jaki będzie koniec historii, ja jednak udawałem, że tego nie zauważam. - A jak się miewa twój ojciec? Ostatnio nie widuję go rano... - Ma dużo pracy. Musi wychodzić bardzo wcześnie, odkąd ma nowe zajęcie... - Aha. A nie jest zły, że czytasz Koran? - Kryję się, a poza tym... zresztą niewiele z niego rozumiem. - Kiedy chcesz się czegoś nauczyć, nie trzeba sięgać po książkę. Trzeba z kimś porozmawiać. Ja tam nie wierzę w książki. - Ale przecież, panie Ibrahimie, sam mi pan ciągle powtarza, że wie, co... - Tak, że wiem, co jest w moim Koranie... Momo, mam ochotę zobaczyć morze. Co ty na to, żebyśmy wyskoczyli do Normandii? Pojedziesz ze mną? - Ojej, naprawdę? - Oczywiście, jeśli twój ojciec się zgodzi. - Zgodzi się. - Jesteś pewien? - Mówię panu, że się zgodzi! Kiedy znaleźliśmy się w holu Grand Hotelu w Cabourgu, rozpłakałem się; to było silniejsze ode mnie. Płakałem przez dwie, trzy godziny, nie mogłem złapać tchu. Pan Ibrahim patrzył, jak płaczę. Cierpliwie czekał, aż się odezwę. W końcu wykrztusiłem: - Tu jest za pięknie, panie Ibrahimie, o wiele za pięknie. To nie dla mnie. Nie zasługuję na to. Pan Ibrahim uśmiechnął się. - Piękno, Momo, jest wszędzie. Gdziekolwiek zwrócisz oczy. To jest w moim Koranie. Potem spacerowaliśmy nad morzem. - Wiesz, Momo, jeśli sam Bóg nie odkrył przed kimś życia, żadna książka go przed nim nie odkryje. Ja opowiadałem mu o Miriam, opowiadałem mu o niej tym chętniej, że chciałem uniknąć mówienia o ojcu. Po tym, jak przyjęła mnie do grona pretendentów, teraz odrzucała jako nieciekawego kandydata. - Nie szkodzi - mówił pan Ibrahim. - Miłość, jaką do niej żywisz, jest twoja. Należy do ciebie. Jeżeli ona jej nie chce, to i tak nic nie może zmienić. Po prostu z niej nie korzysta. To, co dajesz, Momo, pozostaje twoje na zawsze; to, co zachowujesz, jest na zawsze stracone! - Ale pan, pan ma żonę? -Tak. - To dlaczego jej tutaj nie ma? Wskazał palcem na morze. - To prawdziwie angielskie morze, zieleń i szarość to nie są normalne kolory wody, można by sądzić, że złapało obcy akcent
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.