ďťż

Panowała głucha cisza mącona jedynie stukaniem jego laski, rzężącym oddechem, płaczliwym miauczeniem kota w kuchni i miarowym tykaniem zegara w salonie...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Później dotarł skrzyp zawiasów, gdy starzec otwierał drzwi gabinetu, do którego po chwili wszedł. - Chwileczkę! - przerwał ostro Holmes, prostując się na ławce. - Ale nikt nie widział, jak wchodzi do gabinetu, prawda? - Obawiam się, że to nie tak, mój drogi Holmesie - odparł Lestrade. - Pan Oliver Stanley, służący lorda Hulla, usłyszał, jak jego pan idzie korytarzem. Wyszedł z przebieralni Hulla, podszedł do balustrady galerii i krzyknął na dół, pytając, czy wszystko w porządku. Hull popatrzył w górę; Stanley widział go tak wyraźnie jak ja teraz pana, przyjacielu, i odparł, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Następnie potarł tył głowy, wszedł do gabinetu i zamknął za sobą drzwi na klucz. Gdy ojciec docierał do drzwi gabinetu (korytarz jest bardzo długi, toteż bez niczyjej pomocy wędrówka zajęła starcowi dobre dwie minuty), Stephen otrząsnął się ze stuporu i stanął w progu salonu. Był świadkiem wymiany zdań między swym ojcem a służącym. Oczywiście lord Hull stał odwrócony do syna plecami, ale Stephen słyszał przecież jego głos i widział charakterystyczny dla starego Hulla gest: pocieranie tyłu głowy. - A czy przed przybyciem policji Stephen Hull miał okazję porozumieć się ze Stanleyem? - zapytałem, moim zdaniem bardzo inteligentnie. - Naturalnie - odparł ze znużeniem Lestrade. - I prawdopodobnie rozmawiał. Ale z całą pewnością w zmowie nie są. - Jest pan tego pewien? - zapytał bez szczególnego zainteresowania Holmes. - Tak. Stephen potrafiłby łgać jak z nut, ale Stanley robiłby to bardzo kiepsko. Może mi pan w tej kwestii zaufać albo nie. To już pańska sprawa, Holmes. - Ufam. Tak więc lord Hull wszedł do gabinetu, do słynnego zamkniętego pokoju, i wszyscy usłyszeli zgrzyt przekręcanego w zamku klucza; jedynego egzemplarza klucza dającego dostęp do sanctum sanctorum. Później dobiegły stamtąd bardziej nie-codzienne dźwięki: hałas zakładanej na drzwi sztaby. Następnie zapadła cisza. Cała czwórka - lady Hull i jej synowie, którzy w jednej chwili zostali nędzarzami o błękitnej krwi - popatrzyła na siebie w milczeniu. W kuchni ponownie miauknął kot i lady Hull powiedziała z roztargnieniem, że jeżeli gospodyni nie da kotu miseczki mleka, to ona to zrobi. Dodała, że jeśli miauczenie potrwa chwilę dłużej, ona zwariuje. Powiedziawszy to, wyszła z salonu. W chwilę później, nie zamieniając ze sobą słowa, trzej bracia również opuścili pokój. William udał się do siebie na górę, Stephen do gabinetu muzycznego, a Jory usiadł na ławie pod schodami, gdzie od najwcześniejszych lat, jak wyznał Lestrade'owi, zawsze się kryje, gdy jest smutny lub ma do przemyślenia jakiś ważny problem. W niecałe pięć minut później z gabinetu rozległ się wrzask. Stephen wybiegł z pokoju muzycznego, gdzie przebierał palcami po klawiszach pianina. Jory spotkał go pod drzwiami sanktuarium ojca. William był już w połowie schodów prowadzących z piętra, gdy ujrzał, jak dwaj bracia próbują sforsować drzwi. W tej samej chwili z przebieralni wynurzył się lokaj Stanley i po raz drugi podszedł do balustrady galerii. Stanley oświadczył, że widział, jak Stephen wdziera się do gabinetu, widział, jak William dociera do końca schodów, gdzie poślizgnął się na marmurowej posadzce i o mało nie upadł. Widział też, jak z jadalni wychodzi lady Hull, niosąc dzbanek mleka. W kilka chwil później zbiegła się służba. - Lord Hull leżał połową ciała na biurku, a trzej bracia stali obok niego. Starzec miał rozwarte oczy, które spoglądały na nich... czy ja wiem, ze zdumieniem? I znów możecie mi ufać lub nie, ale oświadczam, że moim zdaniem malowało się w nich właśnie zdumienie. W zaciśniętej dłoni trzymał testament... ten pierwotny. Po nowym nie było śladu. A w plecach starca tkwił sztylet. Powiedziawszy to, Lestrade stuknął na woźnicę, żeby ruszał. Wejścia do domu strzegło dwóch konstabli o twarzach nie-ruchomych niczym twarze strażników w Buckingham Pałace. Wewnątrz, od drzwi ciągnął się bardzo długi korytarz o posadzce z czarnych i białych marmurowych płytek ułożonych w szachownicę. Wiódł prosto do otwartych drzwi znajdujących się na jego końcu. Tam również trzymało wartę dwóch konstabli. Drzwi prowadziły do owego niesławnego gabinetu. Po lewej stronie znajdowały się schody, po prawej dwoje drzwi. Zgadłem, że prowadzą do salonu i pokoju muzycznego. - Cała rodzina jest w salonie - poinformował Lestrade. - Doskonale - odparł pogodnie Holmes. - Ale najpierw chcemy z Watsonem obejrzeć miejsce zbrodni. - Czy mam panom towarzyszyć? - Nie trzeba - odrzekł Holmes. - Zabrano już ciało? - Gdy po was wyjeżdżałem, ciągle jeszcze było na miejscu zbrodni. Ale do teraz z całą pewnością już je usunięto. - Bardzo dobrze. Kiedy Sherlock ruszył w stronę gabinetu, a ja za nim, Lestrade zawołał: - Holmes! Sherlock odwrócił się z uniesionymi pytająco brwiami. - Żadnych sekretnych boazerii, żadnych ukrytych drzwi. Po raz trzeci może mi pan ufać lub nie. Jak pan chce. - Myślę, że poczekam... - mruknął Holmes i nagle zaczął mu się rwać oddech. Sięgnął gwałtownie do kieszeni, wyciągnął z niej serwetkę, którą zapewne przez roztargnienie zabrał z jakiejś restauracji, gdzie jadł kolację poprzedniego wieczoru, i potężnie kichnął. Popatrzyłem na podłogę i ujrzałem wystraszonego kocura, zupełnie nie na miejscu w tym wielkim holu, podobnie jak nie na miejscu byliby ulicznicy, o których myślałem wcześniej. Przemykał obok nóg Holmesa. Jedno ucho zwierzęcia leżało, przylegając ściśle do czaszki. Drugiego w ogóle nie było. Za-pewne stracił je w jakiejś ulicznej bójce. Holmes ponownie kichnął i kopnął kota. Kocisko obrzuciło go pełnym wyrzutu spojrzeniem, ale nie zasyczało gniewnie jak można się było spodziewać po takim starym wojowniku. Holmes z kolei popatrzył z wyrzutem załzawionymi oczyma na Lestrade'a. Inspektor bez śladu zmieszania wysunął do przodu głowę i uśmiechnął się jak małpa. - Dziesięć, Holmes - powiedział. - Dziesięć. Dom jest pełen kotów. Hull je uwielbiał. Z tymi słowy oddalił się. - Od kiedy cierpisz na tę przypadłość, przyjacielu? - za-pytałem. Ogarniał mnie lekki niepokój. - Od zawsze - odparł Holmes i ponownie kichnął
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.