ďťż

Otrząsał się z nich jednak, zaczynał jeść z manifestowanym apetytem, znów zachwycał się smakiem dania tak skrom- nego, uśmiechał się do Weroniki...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
- A na deser mamy czekoladę! - zawołał. - I wreszcie możemy zapalić. - Podsunął pudełko z papierosami na środek stołu, otworzył tabliczkę czekolady. - Ja nie palę - powiedziała pani Helena. - A... te dwie czekolady, które pan zostawił, wyjeżdżając, są u pana w pokoju. - Ależ... zostawiłem je dla... Weroniki i Wiszi! - z trudem i bardzo śmiesznie wymówił imię dziewczynki. Sądził, że się do niego uśmiechnie, ale się nie uśmiechnęła. Zerwał się i wybiegł z pokoju; sądził, że po jego wyjściu wybuchnie tam awantura, ale kiedy wrócił z tabliczkami czekolady w ręku, kobiety siedziały tak, jak je zostawił - spokojne i nieruchome, polskie kobiety, które nie wiado- mo dlaczego chciał zobaczyć po przyjściu z morza. - Rozumiem - zawołał. - Panie nie chciały jeść same... - Rozerwał opakowanie na wszystkich paczkach, jedną z nich podał Wisi. Ułamała mały kawałek, podniosła do ust. - Podziękuj - powiedziała matka - i idź na górę! Masz lekcje do odrobienia. - Lekcje? - zapytał, gdy dziewczynka wyszła, zro- zumiał to słowo, brzmiało podobnie jak po niemiecku. - Tak - odpowiedziała za Wisię pani Helena. - Szkoły nie ma, więc musi się uczyć w domu. - To się chyba wkrótce jakoś unormuje... - powiedział niezręcznie. - Mam nadzieję - szepnęła. Zapalił papierosa i siedział naprzeciwko niej, patrząc na nią przez siny obłok dymu. Znowu w jej domu, przy jej stole siedział mężczyzna. Nie było Adama, Krzysztofa, Wołodi i Seweryna, nie było tysięcy mężczyzn i chłopców, nawet Siwkowski, z którym pokłóciła się podczas nieudanej wypra- wy na statek, przepadł bez wieści - teraz byli tu ci mężczyźni w mundurach Kriegsmarine, Wehrmachtu, żan- darmerii, SS i gestapo, w uniformach NSDAP, niemieckiej poczty, niemieckiej kolei, niemieckiego cła, ci mężczyźni byli tu zamiast tamtych. Powoli podniosła się z krzesła. - Dokąd pani idzie? - Do siebie. Głowa... muszę się położyć. Wstał również od stołu. - Bardzo mi przykro. - Ale czekolady nie zostawimy - odezwała się Maryn- ka również po niemiecku. -Nie pozwalacie nam jej zjeść przy stole, ale Jej nie zostawimy. - Zgarnęła otwarte tabliczki czekolady, położyła je na półce w kredensie. - Dla Wisi. - Przyniosłem je z tą myślą - powiedział. - Pokój ma pan przygotowany - pani Helena już w drzwiach odwróciła ku niemu głowę. - Do widzenia! - Och! - uśmiechnął się. - Jesteśmy w jednym domu. Nie musimy mówić sobie "do widzenia". - Pokój ma pan przygotowany! - powtórzyła. Czyżby to oznaczało, że i posprzątany? - pomyślał, przypominając sobie tumany kurzu na podłodze i meblach, które zastał, gdy zjawił się tu po raz pierwszy. A jednak! - zdziwił się, przechodząc przez lśniącą czystością jadalnię i salon do pokoju poza nimi, który wybrał dla siebie, gdyż - jak sobie wyobrażał - miało to być najmniej dla domowników krępujące. Najprawdopodobniej pan domu grywał tu w karty ze swoimi gośćmi, składany stolik do kart stał w rogu, a obite wiśniową materią ściany zachowały jeszcze aromat dobrych tytoniów, które tu palono. Z okna rozpościerał się rozległy widok na zielony stok wzgórza, żółte pasemko plaży i zatokę poza nią - no, widoku wody to sobie mogłem zaoszczędzić, pomyślał. Przypomniała mu się rozmowa z kwatermistrzem, którą odbył po wyjściu na ląd. Zastał w dowództwie wiadomość, że kwatermistrz prosi o nią - to nader uprzejme sformułowanie było skierowane do zięcia admirała, choć chyba dowódca U-003, który wprawdzie we współdziałaniu z lotnictwem, ale jednak przyczynił się do posłania na dno francuskiego niszczyciela Bison podczas ewakuacji desantów sprzymierzonych z Na- msos w fiordzie Ramsdal - chyba dowódca U-003 bardziej zasługiwał na tę kurtuazję ze strony lądowego szczura. Przyzwyczajony był już do tego, że zawsze musiał z nimi walczyć po przyjściu z morza, ale tym razem było to coś szczególnego i - na krótko, patrząc na morze, którego widoku mógł sobie zaoszczędzić - pożałował, że nie przystał na propozycję kwatermistrza. Bo była chyba wyrażona w prawdziwej trosce o niego: inny dom, inne mieszkanie, w cichej, zadrzewionej okolicy, gdzie mógłby należycie wypocząć przed następną akcją w morzu... Słuchał tych słów człowieka, niewątpliwie bardzo mu życzliwego, i nie wiadomo z jakiego powodu zaczął się w nim budzić sprzeciw. Zamiast podziękować, wynalazł sto argumentów na to, żeby pozostać na uprzednio przydzielo- nej kwaterze, i zmusił spoconego już kwatermistrza, żeby wreszcie wyjąkał: - Ale tam... tam są... cztery... cztery samotne kobiety... - Dwie - sprostował z uśmiechem, choć niełatwo się nań zdobył. - Dwie młode kobiety, jedna stara i dziew- czynka. Kwatermistrz był coraz bardziej zakłopotany. - No więc dwie... - Pozwoliłem im zostać - przerwał mu - dopóki nie sprowadzę żony (wiedział, że nigdy jej nie sprowadzi do tego obcego kraju). Przynajmniej ktoś sprząta ten dom i opala. No i ktoś w nim jest - dodał, choć nie był pewien, czy kwatermistrz zrozumie, co to znaczy. A kwatermistrza wyraźnie opuszczały siły. Miał przed sobą zięcia admirała i widać było, że to odbiera mu możność użycia sformułowań, którymi by się posłużył w stosunku do każdego innego oficera. Chrząknął. - Wszystko jedno, ile ich jest - powiedział w końcu - ale sam pan rozumie... - Nie, nie rozumiem - odparł sztywno. - Bardzo proszę -jęknął prawie kwatermistrz - niech mi pan nie utrudnia... - To pan nie rozumie - przerwał mu znowu - co to znaczy wrócić z morza po iluś tygodniach, po iluś tygod- niach u wybrzeży norweskich! - Widział, jak kwatermistrz kurczy się na swoim fotelu w odwiecznym poczuciu winy, nękającym podczas wszystkich wojen świata oficerów admi- nistracji wojskowej wobec tych, którzy walczyli. Strzał był dobry, postanowił dalej prowadzić ogień z tego działa. - Pan o którejś godzinie dnia kończy służbę, opuszcza swoje biuro i udaje się do domu. Ja nigdy podczas akcji nie kończę służby i nie udaję się do domu. Na Atlantyku i na Morzu Północnym, nie licząc operacji norweskiej, trwa od pierwszego września nieprzerwanie wojna, i nie z Polską, ale z Wielką Brytanią, z Wielką Brytanią na morzu, z jej flotą, z jej morskimi tradycjami od czasów admirała Nelsona i diabli wiedzą z czym jeszcze, chyba także z angielską ambicją i angielskim przeświadczeniem, że Anglicy są żołnie- rzami przede wszystkim na morzu. I pan chce, żebym po kilku tygodniach na okręcie podwodnym wchodził do pustego domu, w którym, aby usłyszeć czyjś głos, będę musiał krzyczeć sam do siebie? - Ależ... - kwatermistrz był pewien, że nareszcie go złapał - jeśli tylko o to chodzi, to ulokuję tam jakąś niemiecką rodzinę... - Żebym potem nie mógł jej usunąć po wojnie? Dzięku- ję. Chcę tę willę mieć dla siebie. A poza tym - wstał i wyraźnie był gotów do odejścia - mam tylko sześć dni na lądzie i nie będzie mi pan w tym czasie urządzał żadnych przeprowadzek. Bardzo pana proszę. Moja sprawność w morzu jest ważna. Dla ojczyzny. I dla fuhrera
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.