ďťż

Odruch ten nie uszedł jego uwagi...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Żachnął się. Po prostu struchlał, inaczej tego nazwać niepodobna. Odbiła mu się na twarzy poważna troska, jak gdyby [był w posiadaniu jakiejś niepokojącej tajemnicy, troska, która go od tej chwili już nie opuszczała. Wkrótce potem, chcąc spojrzeć na kompas, odszedłem od nadburcia tak skradającym się krokiem, że aż zwróciłem uwagę sternika — widziałem, jak zrobił wielkie oczy. To są drobnostki, bez wątpienia, lecz dowódca traci na powadze, gdy mu przypisują śmieszne dziwactwa. W rzeczywistości uległem poważniejszemu rozstrojowi. Marynarz rzuca pewne słowa albo czyni pewne gesty tak instynktownie i naturalnie, jak się na przykład mruży zagrożone oko. Pewne rozkazy powinny same się wyrywać z ust; pewne znaki i słowa są odruchowe. Tymczasem mnie cała ta podświadoma sprawność opuściła. Musiałem czynić wysiłki nad sobą, by powrócić (z kabiny) do okoliczności danej chwili. Czułem, że moim podkomendnym, którzy mnie obserwowali mniej lub więcej krytycznie, wydaję się dowódcą niezdecydowanym. A przy tym zdarzały się momenty groźne. Na przykład drugiego dnia po południu, wracając z pokładu (na bosych stopach miałem słomkowe pantofle), zatrzymałem się w drzwiach otwartego kambuza i odezwałem się do stewarda. Robił tam coś, zwrócony do mnie tyłem. Na dźwięk mego głosu omal się nie przewrócił, rozbijając przy tej sposobności filiżankę. — Co się z wami dzieje? — spytałem zdumiony. Zmieszał się bardzo. — Przepraszam, panie kapitanie. Byłem pewny, że pan kapitan jest w swojej kabinie. — Widzicie, że nie. — Widzę. A przysiągłbym, że słyszałem, jak pan przed chwilą poruszał się w kabinie. To nadzwyczajne… bardzo przepraszam, panie kapitanie. Mijając kambuz uczułem, że skóra na mnie cierpnie. Tak dalece byłem zespolony z mym ukrytym sobowtórem, że nawet o tym nie wspomniałem w naszych urywkowych rozmowach, szeptanych pod grozą odkrycia. Sądzę, iż musiał się zdradzić jakimś nieznacznym hałasem. Cud byłby, gdyby mu się to nie zdarzało od czasu do czasu. A przecież choć wynędzniały, miał wygląd człowieka panującego nad sobą wspaniale, nieludzko spokojnego — niedosiężnego nieomal. Idąc za moją radą przebywał prawie wyłącznie w łazience, która była jeszcze najbezpieczniejszą kryjówką w całym pomieszczeniu. Nikt tam nie chodził, nie było powodu. Nawet steward po sprzątnięciu do niej nie zaglądał. Była ,to maleńka klitka. Czasami osuwał się na podłogę i leżał z podkurczonymi nogami i głową wspartą na łokciu. Kiedy indziej znów zastawałem go na składanym stołku; w szarej piżamie, ciemnogłowy, choć ostrzyżony przy skórze, robił wrażenie nieruchomego, cierpliwego więźnia. W nocy przepuszczałem go ukradkiem do mojej koi i wówczas porozumiewaliśmy się szeptem wśród ciszy, zmąconej jedynie regularnymi krokami dyżurującego nad naszymi głowami oficera. Kroki zbliżały się, oddalały, wracały. Były to ciężkie godziny. Całe szczęście, że puszki lepszych konserw zostały złożone w szafie stojącej w mym saloniku; czerstwy chleb mogłem zawsze zachować; żywił się tedy potrawką z kurcząt, pâté de foie gras, szparagami, gotowanymi ostrygami, sardynkami, słowem, wszelkiego rodzaju sztucznie sfabrykowanymi delikatesami z puszek. Poranną kawą zawsze wypijał za mnie — to wszystko, co dla niego pod tym względem ważyłem się robić. Co dzień rano powtarzał się ten sam denerwujący manewr z przechodzeniem z kabiny do łazienki, aby sprzątanie obu pomieszczeń odbyło się w zwykły sposób. Doszło do tego, że wstrętem przejmował mnie widok stewarda, głos tego poczciwca stał mi się nienawistny. Czułem, że to on może najprędzej przyczynić się do odkrycia. Klęska ta wisiała jak miecz nad naszymi głowami. Czwartego dnia, jeśli się nie mylę (posuwaliśmy się wówczas wzdłuż wschodniego brzegu Zatoki Syjamskiej, żeglując to lewym, to prawym halsem pod lekkimi wiatrami i po gładzi), czwartego dnia tej nieszczęsnej żonglerki nieuniknionym, gdy siedzieliśmy przy wieczornym posiłku, steward, którego każde poruszenie budziło we mnie lęk, obniósłszy potrawy wybiegł co prędzej ,na pokład. Nic w tym nie było niepokojącego. W oka mgnieniu powrócił na dół; i wtedy wyjaśniło się, że przypomniał sobie o mym płaszczu, który rozwiesiłem na poręczy, aby wysechł po ulewie, jaka nas spotkała po południu. Siedząc bez słowa na honorowym miejscu u stołu zatrwożyłem się na widok mego płaszcza w jego ręku. Rzeczywiście, skierował się ku moim drzwiom. Nie było ani chwili do stracenia. — Steward! — ryknąłem. Nerwy miałem tak napięte, że nie byłem w stanie opanować głosu i ukryć zmieszania. Podobne wybryki dawały powód memu okropnie wąsatemu oficerowi do stukania palcem w czoło. Zauważyłem, jak zrobił ten gest rozmawiając poufale z cieślą okrętowym. Byłem za daleko, aby słyszeć, co mówili, lecz nie wątpiłem, że ta pantomima mogła dotyczyć tylko ich nowego i dziwnego kapitana. — Słucham, panie — odpowiedział mi przygotowany już na wszystko i pobladły steward. Stosowałem względem niego iście wariacki system. Wzywałem go gromkim głosem, beształem bez najmniejszego powodu, wyganiałem despotycznie z kabiny i raptownie przywoływałem z powrotem, wysyłałem na łeb na szyję z niezrozumiałymi zleceniami. Nie dziw, że posępniał coraz bardziej. — Gdzie idziesz z tym płaszczem? — Do pańskiej kabiny, panie kapitanie. — Czy idzie nowa ulewa? — Naprawdę, nie wiem, panie kapitanie. Czy mam iść zobaczyć? — Nie! Nie trzeba. Dopiąłem swego, gdyż oczywiście mój sobowtór tam wewnątrz musiał słyszeć wszystko. Podczas całego tego incydentu obydwaj oficerowie ani na chwilę nie podnieśli oczu znad talerzy; widziałem, jak ten smarkacz, drugi oficer, był zażenowany, jak warga mu się trzęsła niedwuznacznie. Spodziewałem się, że steward powiesi płaszcz na haku i zaraz wyjdzie. Jakoś z tym marudził, lecz opanowałem moje nerwy o tyle, że go nie przywołałem. Nagle zdałem sobie sprawę (wyraźnie było słychać), że nie wiadomo po co otwiera drzwi od łazienki. To już koniec. Łazienka jest tak mała, że literalnie nie ma gdzie się w niej obrócić. Głos mi uwiązł w gardle, zmartwiałem. Byłem przygotowany na okrzyk zdumienia i przerażenia zarazem; ruszyłem się, lecz nie miałem siły dźwignąć się na nogi. Cisza. Czyżby mój sobowtór ścisnął biedaka za gardło? Nie wiem, co bym zrobił, gdyby w chwilę potem steward nie wyszedł z mojej kabiny. Ale wyszedł, zamknął drzwi i stanął spokojnie przy kredensie. „Ocalony — pomyślałem. — Skądże! Zgubiony! Przepadł! Przepadł!” Odłożyłem nóż i widelec odchylając się na poręcz krzesła. W głowie mi się kręciło
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.