ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Ale za późno na niego.
I ojca, i matkę pochowałem zwyczajnie w ziemi i tak leżą czekając, aż ten grób wykończę. Pewnie niewiele z nich zostało, bo długo trzeba, żeby ziemia przerobiła? Ojciec może calszy, bo dużo później pochowany, ale matka, jak tylko Michała przywieźli, z pół roku jeszcze pożyła, to ile to już lat będzie, a chorować zaczęła niedługo po wojnie.
18
Może nawet sobie myślą, że o nich zapomniałem. Leżą i leżą, i coraz bardziej ziemia ich zabiera, a ja może piję. Ej, Szymek, Szymek, bój ty się Pana Boga. Niedługo, a nie będzie z nich kosteczki. Ale obiecałem sobie, że jak tylko wykończę ten grób, nowe trumny im sprawię i przeniosę, co tam zostało. Będą leżeli obok siebie, po lewej stronie na dole, tak sobie umyśliłem, po prawej ja i Michał, a na górze Antek, Stasiek z żonami. Tak że wszyscy w kupie i żadne nie będzie mogło mi powiedzieć, że na gospodarce zostałem, a nic z tego nie mają. Gdyby nie to, nie budowałbym tego grobu i nie wykosztowywał się, nie szarpał tyle. Bo czy tak znowu dużo lepiej w murowanym niż w ziemi? Jakby o mnie samego chodziło, wolałbym nawet w ziemi. Aby kopczyk łopatą uklepany, kawałek krzyża wetknięty i te trzydzieści lat wieczności, przepisane urzędowo na człowieka, jakoś by się przeleżało. Potem niech kto inny by sobie poleżał na moim miejscu. Po nim inny i inny, i tak aż do końca, póki starczy świata dla ludzi. Bo nie ma się co tak od ziemi murem po śmierci odgradzać. Z ziemi człowiek żyje, to i wieczność swoją powinien ziemi oddać. Jej się też coś od człowieka należy.
Kiedyś w partyzantce trzy dni żywcem siedziałem w takim murowanym grobie i nie powiem, żeby znów tak wygodnie było. A nawet jak wyobraziłem sobie, że nieboszczyk jestem, też mi nie było wygodniej. Jeszcze pewnie z chytrości zrobili przedsionek jak klatkę na króle, że ani jak wstać, ani się obrócić. Dwóch nas było, ja i taki jeden, "Trzmiel" miał pseudonim, a musieliśmy w kucki siedzieć i cały czas przodem do siebie. Nogi mieliśmy ze sobą poplątane, jego u mnie, moje u niego, prawie wspólne, bo na osobne nie starczyłoby miejsca. I wciąż jeden drugiego tylko się pytaliśmy, twoja to czy moja noga? Cholera, jak mi to ścierpła. A myślałem, że to twoja. A chciał się który wyciągnąć, to wsuwał się do pustej kwatery na miejsce dla nieboszczyka. W trzech kwaterach było jeszcze wolne, a w trzech już stały trumny, nawet nie zamurowane, tylko tak wsunięte. Ale i w kwaterze nie dało się długo poleżeć, zaraz człowiek cierpł od ciasnoty i betonu.
Szliśmy wtedy do jednej wsi na zwiad i wpakowaliśmy się akurat na obławę. Nim się obejrzeliśmy, już Niemców wszędzie jak mrówek. A tu ni lasu, ni rzeki i wieś na równinie. I jesień do tego, zboża pokoszone, pola gołe. Trochę tylko sadów na po zastodolach, to wszystko. Na szczęście jakiś dziadek siedział pod chałupą, a ujrzawszy nas, że uciekamy, zaczął krzyczeć:
- Na cmentarz! Na cmentarz! Tam! - I pokazał laską w stronę kępy drzew, jakby wyrosłych na tym równinnym pustkowiu, żeby dać nam schronienie.
19
Skoczyliśmy w tamtą stronę i od razu do jakiegoś grobu, przywaliliśmy się płytą i siedzimy. Musieli niedawno kogoś w nim pochować, bo na płycie jeszcze wieniec leżał z jedliny i kwiatków kupa już po-deschłych. A nad tym wszystkim najładniejszy chyba, jakiego widziałem, Pan Jezus, jedną ręką trzymał się za serce, a drugą wyciągał przed siebie, jakby patrzył, czy deszcz na świecie nie pada. W środku za to ciemno, smród, ale trudno się mówi. Choć nie bardzo się dało mówić, bo w ustach gorzko się robiło od słów. No, i o czym w grobie mówić. Zaklął człowiek kurwa czy inaczej i co miał powiedzieć, powiedział. A nawet dla zabicia czasu jak próbowaliśmy pogadać, to nam też tylko przekleństwa cisnęły się na wargi, jakbyśmy nie umieli już porządnych słów. Ale są nieraz takie chwile, że porządnych słów trza by nie wiadomo ile powiedzieć, a i tak się nie zrównają choćby z jedną kurwą, bo jakby puste, ślepe i kulawe były. I za głupie na to wszystko, choć porządne. Porządne słowa dobre są, kiedy życie jest porządne. A tu wszy nas gryzły jak zarazy, że trudno było wytrzymać. Bo jak się rozhulały, to nie było miejsca na ciele, żeby nie swędziało. Raj z nas sobie zrobiły w tym grobie. I mieliśmy do tego jakby jedne wspólne i na jednym wspólnym ciele. Zaswędziało gdzieś jego, to i mnie od razu zaczynało swędzić. Podrapałem sieja na brzuchu czy gdzieś za karkiem, to i on w tych samych miejscach zaczynał się drapać. Ale co się dziwić. Skuleni, stłamszeni, to mogły harcować jak po niebie po nas. Zresztą gdybyśmy nie mieli wszów, pewnie też by nas swędziało. Bo gdy się nie mówi. nie myśli, nie rusza, musi przynajmniej coś swędzić.
Ja jeszcze wytrzymalszy byłem, podrapałem się i na jakiś czas mi przechodziło. Ale on z miasta, pewnie nigdy nie miał z wszami do czynienia. Zaczął się czochrać, to tylko siu i siu było słychać, jakby trumnę gdzieś ktoś heblował.
- Przestańże - mówiłem, bo aż mnie bolała jego skóra. Ale gdzie tam, siu i siu, siu i siu.
- Przestań, do cholery, słyszysz?
A ten dalej siu i siu. Zadrapie się na śmierć albo jeszcze kogo tu sprowadzi. Raz już nawet wyciągnąłem z wściekłości pistolet.
- Przestań, bo cię zastrzelę, cholero.
- Strzelaj. Wszystko jedno, od kuli czy od wszów.
Tego samego jeszcze dnia, późnym popołudniem, odwiedził nas ten dziadek, który nam kazał na cmentarz uciekać. Jak nas znalazł, w którym grobie jesteśmy, trudno pojąć. Usłyszeliśmy najpierw lekkie pukanie w sklepienie. Serca nam stanęły, złapałem tamtego za ręce, żeby mu się
20
nie zachciało czochrać. A tu nagle jak coś nie łomotnie raz i drugi, a w takim grobie jak w bębnie słychać.
- Hej, odezwijta się! Wiem, że tam siedzita! To ja. - Odsunąłem trochę płytę, patrzę, a to dziadek spod chałupy. Klęczy na obu kolanach, ręce złożone do pacierza, że niby się modli.
- Musiałem przez was przed tych zbójów, Siewierskich, grobem klęknąć, a to dranie spod ciemnej gwiazdy. Jałówkę mi ten, co tu z wami leży, kiedyś zajął, psia jego mać. Mata. Przyniosłem wam bimbru i chleba ze słoniną. Pożywia się.
- Bóg wam zapłać - powiedziałem. - A co we wsi?
- A nieszczęście. Wieszać będą. Zgonili wszystkich chłopów przed remizę i wybrali dziesięciu, co kontyngentu nie oddali. Cieśle szubienicę stawiają. Jak pojadą, dam wam znać.
Bimber krzepki był, nic a nic nie chrzczony. Spróbowaliśmy po łyku najpierw. Nie chciał pić, że nie pije, ale wymusiłem na nim. Potem znów po łyku. Miało być na rozgrzewkę tylko i przed wszami. Bo kiedy ciało wódką najdzie, wszy tak nie gryzą. Ale bo to najdzie od dwóch łyków? Musi krew być porządnie pijana, żeby ani kropelka się trzeźwa nie ostała. A od dwóch łyków, gdyby dało się wymierzyć, palec najwyżej by się upił. To jeszcze po łyku. Do tego szkoda nam było marnować jedzenia, bo czy wiadomo, czy dziadek znów przyjdzie? I bez zagryzania ciągnęliśmy, aby pod nieboszczyków, na postne żołądki. Wzbraniał się, że już nie może, burakami mu śmierdziało.
- Pij - mówiłem. - Widzisz, wszy cię nie gryzą. A po trzeźwemu już byś się czochrał
|
WÄ
tki
|